Weźmy np. europejskie akcje. W ostatnich miesiącach przeżyły, zdawałoby się, nie lada renesans. A tymczasem – jak wynika z naszych obliczeń – na koniec marca zaledwie 13 proc. indeksów MSCI dla 15 krajów rozwiniętych Europy było na plusie rok do roku. Poprzednio odsetek ten zawędrował tak nisko jeszcze na jesieni 2011 r., czyli w dobie obaw przed rozpadem strefy euro! Jak to możliwe? Wytłumaczeniem jest fakt, że indeksy MSCI – podobnie jak wiele innych globalnych aktywów – wyrażane są standardowo w dolarach. A tymczasem mamy za sobą kolejny kwartał pod znakiem radykalnego umocnienia tej waluty. To sprawiło, że dolarowe indeksy są z natury niżej, niż byłyby bez wzrostu wartości USD. Jeśli weźmiemy te same indeksy, ale wyrażone w walutach lokalnych (głównie w euro, ale nie tylko), to okaże się, że statystyki wyglądają zupełnie inaczej. 87 proc. nich notowanych jest wyżej niż rok wcześniej.

Tu pojawia się oczywiście pytanie, którym wskaźnikom bardziej ufać. Tym wyrażonym w walutach lokalnych czy raczej tym dolarowym (sugerującym, że do szczytów hossy daleka droga)? Analiza danych historycznych sugeruje, że okresy prawdziwego rynku byka miały to do siebie, że indeksy rosły zgodnie niezależnie od tego, w jakiej walucie były wyrażone. Być może zatem nie jest jeszcze tak gorąco na europejskich rynkach, które szczególnie z punktu widzenia ame-rykańskich inwestorów mogą nadal wydawać się niedocenione.