Jeśli poszukamy poprzedniego takiego przypadku, w którym po udanym roku amerykański benchmark pierwsze 18 dni stycznia zakończył co najmniej 4 proc. na minusie, to natrafimy na rok... 2008, a wcześniej 1990. Oba te, rozpoczęte w słabym stylu lata, następujące po wcześniejszej bonanzie, przyniosły jako całość spadek S&P 500 (aż 38,5 proc. w 2008 i „tylko" 6,6 proc. w 1990) i oba były związane z nadejściem w ich trakcie recesji w USA. Przynajmniej na razie wieszczenie recesji w 2022 roku nie ma zbytnio podstaw, ale spowolnienie po okresie pandemicznego boomu, napędzanego morzem płynności od rządów i banków centralnych jest już jak najbardziej prawdopodobne. Zresztą globalny wskaźnik wyprzedzający OECD już grudzień ub.r. zakończył na poziomie najniższym od ośmiu miesięcy. Spowolnienie połączone z wysoką inflacją, zakręcaniem kurka z pieniędzmi przez Fed i nadchodzącymi podwyżkami stóp w USA to środowisko, w którym nie powinno dziwić wtorkowe przebicie przez S&P 500 14-miesięcznej linii trendu wzrostowego. A to jeszcze i tak pół biedy, bo indeks małych spółek Russell 2000 zawędrował do poziomu najniższego od roku. Reasumując, często mówi się, że początek stycznia to wyrocznia na cały rok. Czyżby tym razem była to zapowiedź trudniejszego roku?