„Roczne tempo wzrostu inwestycji w dojrzałych gospodarkach w latach 2010–2014 sięgało ledwie 2,1 proc., podczas gdy w okresie przedkryzysowym, w latach 1997–2006, wynosiło średnio 3,3 proc. To zaskakujące, bo można było oczekiwać silnego odbicia w inwestycjach po kryzysie z lat 2008–2009, który spowodował ich ostre załamanie, o 2,6 proc. w 2008 r. i 11,1 proc. w 2009 r." – zauważyli w marcowym raporcie ekonomiści Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Podkreślili, że to coś więcej niż wynik pęknięcia baniek na rynkach nieruchomości w kilku krajach z tej grupy i związany z tym zastój w inwestycjach mieszkaniowych. Niemrawy wzrost charakteryzuje bowiem również inwestycje przedsiębiorstw w maszyny i budowle.
Jednym z wyjaśnień tego zjawiska jest załamanie cen surowców energetycznych, które pociągnęło za sobą spadek inwestycji w sektorze energetycznym. Ten czynnik odgrywa jednak rolę od niedawna i tylko w niektórych krajach. Uniwersalnym wyjaśnieniem niemrawego wzrostu inwestycji nie jest też raczej słabość banków po kryzysie, choć w niektórych regionach – w tym w strefie euro – dostępność kredytu dla małych i średnich firm jest wciąż ograniczona. Jak jednak zwracają uwagę ekonomiści OECD, nawet duże firmy, mające ogromne rezerwy gotówki, nie palą się do inwestowania. Wolą przeznaczać te nadwyżki na wykup własnych akcji oraz dywidendy. Łączna wartość takich wypłat dla akcjonariuszy w ub.r. w dojrzałych gospodarkach sięgała 60 proc. wydatków inwestycyjnych firm. Według OECD to może paradoksalnie być efekt ekspansywnej polityki pieniężnej, która ma na celu pobudzenie inwestycji. Stopy procentowe bliskie zera oznaczają bowiem, że niska jest też wartość pieniądza w czasie. Inwestorzy wolą więc spółki, które oferują natychmiastową wypłatę zysków, niż te, które inwestują w celu powiększenia zysków w przyszłości.
MFW przyznaje, że niepewność dotycząca skutków pokryzysowej polityki – m.in. pieniężnej i regulacyjnej – może częściowo tłumaczyć spowolnienie inwestycji na Zachodzie. W analizie z kwietnia ub.r. za główną przyczynę uznał jednak po prostu niemrawy wzrost zachodnich gospodarek. To oznacza, że utknęły one w tzw. złym punkcie równowagi, bo ten niemrawy wzrost to z kolei, w pewnej mierze, skutek inwestycyjnej zapaści. Waszyngtońska instytucja sugerowała więc rządom, aby zwiększyły inwestycje publiczne, co miałoby pociągnąć za sobą inwestycje prywatne. W Europie formą realizacji tego zalecenia jest tzw. plan Junckera.
Pytania do Grzegorza Maliszewskiego, głównego ekonomisty Banku Millennium, zwycięzcy konkursu prognostycznego „Parkietu" w 2014 r.
Inwestycje w Polsce od początku roku maleją. To już druga inwestycyjna zapaść w ciągu pięciu lat. Mamy taki krótki cykl inwestycyjny?
Tąpnięcie inwestycji, z którym teraz mamy do czynienia, jest pewnym zaskoczeniem. Spodziewaliśmy się, że dojdzie do spowolnienia inwestycji w związku z okresem przejściowym między unijnymi perspektywami finansowymi. Ale ta przerwa w wydatkowaniu funduszy unijnych okazała się zaskakująco długa. Upłynęło już dwa i pół roku bieżącej perspektywy finansowej (na lata 2014–2020 – red.), a wykorzystanie funduszy jest wyraźnie niższe niż na tym samym etapie poprzedniej perspektywy. To odbija się głównie na inwestycjach publicznych, ale na to nakłada się dodatkowo wyhamowanie inwestycji niezwiązanych z unijnymi funduszami.