Kilka tygodni temu zwracaliśmy uwagę na to, jak problematyczne jest określenie tego, czy amerykańskie akcje reprezentowane przez indeks S&P 500 są drogie czy też niekoniecznie. Z jednej strony wskaźniki takie jak P/E lub cena/sprzedaż są na poziomach widzianych wcześniej w okresie tzw. bańki internetowej, a z drugiej często argumentuje się, że akcje i tak są dużo atrakcyjniejsze od tego, co oferują obecnie rekordowo mało rentowne obligacje skarbowe.
Zgodnie z teorią finansów istnieje tylko jeden sposób, żeby rozstrzygnąć ten spór – należy odwołać się do modelu DCF (discounted cash flows), w ramach którego fundamentalną wartość dowolnego aktywa ustala się na podstawie prognozowanych przyszłych przepływów gotówki, zdyskontowanych (przeliczonych do wartości obecnej) za pomocą odpowiedniej stopy procentowej. Warto wspomnieć, że podejście DCF było wielokrotnie (choć raczej ogólnikowo) promowane przez samego Warrena Buffetta.
Chcąc przybliżyć koncepcję wyceny indeksu S&P 500, jako punkt wyjścia przyjmiemy metodologię opisaną cztery miesiące temu przez renomowanego profesora Aswatha Damodarana. Pokażemy też, jaki wpływ na rezultaty miałyby różne, również daleko idące, modyfikacje tego podejścia.
Mnóstwo problemów
Już na wstępie trzeba przyznać jedno – choć koncepcja wyceny DCF brzmi intuicyjnie i zachęcająco, to przy próbie zaaplikowania tej teorii bardzo szybko natrafiamy na mnóstwo problemów. Pokażemy krok po kroku, jakich założeń wymaga zastosowanie DCF.