Oficjalne dane rzeczywiście pokazują, że wzrost inwestycji – zresztą nie tylko w strefie euro – jest anemiczny. Ale nie mam do tych danych zaufania. Codziennie rano przygotowuję komentarz, robiąc w tym celu przegląd prasy. Korzystam z własnego tabletu. Mój wydatek na ten tablet, który jest narzędziem pracy, w danych zaliczony jest do konsumpcji. Gdyby kupiła go dla mnie firma, wydatek byłby zaliczony do inwestycji. To nie jest błahostka. Szacuje się, że zatrudnieni w sektorze finansowym wykorzystują prywatne telefony w celach zawodowych przez 50 proc. czasu. Ale zakupy telefonów zasilają konsumpcję. W nowym biurowcu UBS w Londynie jest 5,5 tys. biurek, choć pracowników jest 6,5 tys. Część pracuje po prostu zdalnie. Inwestycja UBS w przestrzeń biurową mogła więc być mniejsza, bo większe były wydatki konsumpcyjne na biurka, tablety i łącza internetowe w domach. Właśnie z powodu takich zjawisk w USA w ostatniej dekadzie udział internetowych transakcji w ogóle transakcji między firmami wzrósł z 10 do 70 proc. A jednocześnie udział wydatków na komputery w inwestycjach wyraźnie zmalał. Tezę, jakoby inwestycje rosły wolno, traktuję więc z podejrzliwością. W efekcie nie mam też pewności, że potrzebujemy bardziej aktywnej polityki fiskalnej, aby inwestycje pobudzić. Tym bardziej, że politykom nie wychodzi to najlepiej. Zwykle podejmują decyzję zapatrzeni w przeszłość, zamiast myśleć o przyszłości. W efekcie inwestycje kojarzą im się z budowaniem dróg, infrastruktury itp. A może w świecie, w którym coraz więcej osób pracuje z domu, a ich dojazd do biura ogranicza się do przejścia 10 metrów, nie trzeba tyle inwestować w rozbudowę metra czy kolei podmiejskich, ale więcej w dobre łącza internetowe?
Czy jest możliwe, że niska jakość naszych statystyk jest też rozwiązaniem innych zagadek ekonomicznych, które się ostatnio pojawiły? Choćby tej, że w wielu krajach rekordowo niskiemu bezrobociu towarzyszy niska inflacja. Słyszałem nawet, że wbrew powszechnemu przekonaniu Japonia nie tkwi od dwóch dekad w stagnacji, tylko tamtejsze dane makroekonomiczne nie oddają tempa jej rozwoju...
Wiele z naszych kluczowych wskaźników, z PKB na czele, zostało wymyślonych w latach 20. i 30. XX w., a więc w epoce przemysłowej. Nie są więc dopasowane do współczesnej rzeczywistości gospodarczej. Przykładowo, urzędy statystyczne nie mają zwykle dla sektora usług tak szczegółowych danych, jak dla przemysłu. A przecież filarem rozwiniętych gospodarek są usługi, a nie produkcja. Kolejnym problemem jest to, że większość naszych statystyk bazuje na ankietach, które coraz mniej osób i firm chce wypełniać. Dziś w USA robi to 50 proc. ankietowanych podmiotów. Statystycy mogą jedynie zgadywać, co robi pozostała połowa. Dlatego dane są tak często rewidowane.
Kłopot sprawia nam mierzenie inflacji. Indeksy cen konsumpcyjnych (podstawowe miary inflacji – red.) mają charakter plutokratyczny, a nie demokratyczny. Im ktoś więcej wydaje, czyli im jest bogatszy, tym większy ma wpływ na skład tych indeksów. W większości krajów oddają one strukturę wydatków osoby z 70 centyla rozkładu dochodów (w Polsce tak nie jest , skład indeksu cen konsumpcyjnych oddaje strukturę wydatków przeciętnego gospodarstwa domowego – red.). To jednak oznacza, że 70 proc. osób doświadcza wyższej inflacji, niż sugerują oficjalne dane. Im bowiem mniejsze dochody, tym większy udział w strukturze wydatków mają żywność, energia i utrzymanie mieszkania. A to są właśnie towary i usługi, które najbardziej podrożały w ostatnich 20 latach.
Do tego, coraz większy wpływ na oficjalne miary inflacji mają ceny nierynkowe. W ub.r. amerykański telekom Verizon zaoferował swoim użytkownikom nieograniczony transfer danych przy niezmienionych cenach usług. Urząd statystyczny uznał, że skoro teraz każdy klient Verizon może obejrzeć nieograniczoną liczbę filmików na YouTube, to jakość usług firmy wzrosła. To dość wątpliwe założenie (śmiech). Ale poprawa jakości przy niezmienionej cenie jest ekwiwalentem obniżki ceny. W ten sposób jedna spółka, choć nie zmieniła cennika, na rok zaniżyła inflację o 0,3 pkt proc. Ale przecież nikt tego spadku inflacji nie doświadczył. W USA aż 25 proc. głównego indeksu cen konsumpcyjnych stanowi tzw. ekwiwalent wynajmu mieszkania (urząd przyjmuje, że każdy płaci za wynajem mieszkania, nawet jeśli posiada własne – red.). To jest cena wyliczona przez statystyków, nie istniejąca w rzeczywistości. Czyli sytuacja na rynku pracy i - szerzej - siły popytu i podaży nie mają na nią wpływu. Wpływ tego rodzaju nierynkowych cen na inflację jest coraz większy.
To jest poważny problem dla banków centralnych. Dawniej sternicy politycy pieniężnej mieli dobre powody aby zakładać, że utrzymywanie niskiej inflacji gwarantuje stabilność makroekonomiczną w szerszym sensie. Obecnie inflacja może być niska, usypiając czujność banków centralnych, a w tle mogą zachodzić procesy, które wymagają ich reakcji. A może banki centralne już spóźniają się z normalizacją polityki pieniężnej?