Rynki zagraniczne są coraz popularniejsze

Gościem Przemysława Tychmanowicza w Parkiet TV był Kamil Szymański, wicedyrektor departamentu rynków regulowanych w DM mBanku.

Publikacja: 23.07.2019 16:06

Rynki zagraniczne są coraz popularniejsze

Foto: parkiet.com

Jak bardzo rynek IPO w Stanach Zjednoczonych różni się od rynku, który znamy z krajowego podwórka?

Właściwie jedynym podobieństwem obu rynków jest ogólna koncepcja, czyli sprzedaż akcji spółki i dopuszczenie ich do publicznego obrotu. Reszta to w zasadzie same różnice. Jakie? Zacząć można od rozmiaru rynku. W Polsce w tym roku mieliśmy na razie jedno IPO, a w ubiegłym pięć. W tym czasie w Stanach Zjednoczonych mieliśmy 300 IPO. Na tamtejszym rynku praktycznie codziennie mamy do czynienia z IPO. Tylko w tym tygodniu przeprowadzanych jest siedem ofert. Również same oferty różnią się wielkością. Średnia wielkość oferty z ostatniego półtora roku to niskie kilkadziesiąt milionów złotych. Średnia dla rynku amerykańskiego to kilkaset milionów dolarów. Oczywiście zdarzają się też transakcje wielkością przekraczające nawet miliard dolarów. To też ma związek z tym, jakie spółki pojawiają się na giełdzie. W Stanach Zjednoczonych są to absolutni liderzy swoich branż. Kolejną różnicą jest sposób, w jaki spółki wchodzą na giełdę. W Polsce odpowiadają za to domy maklerskie, w Stanach Zjednoczonych zaś są to banki inwestycyjne. To właśnie one odpowiadają za przygotowanie prospektu, roadshow i też biorą na siebie odpowiedzialność za sukces IPO. Za to też pobierają bardzo duże opłaty. Rozmiar rynku i to, jakie spółki wchodzą na rynek, przekłada się także na to, że dostępność inwestorów do ofert nie jest taka łatwa, jak na rynku polskim.

Co to dokładnie oznacza?

Popularność IPO sprawia, że banki inwestycyjne dopuszczają do ofert wąską grupę swoich klientów. Są to np. fundusze emerytalne czy też hedge fund oraz niewielka grupa brokerów, którzy obsługują klientów detalicznych.

W Polsce udział inwestorów indywidualnych w ofertach publicznych jest dość popularny i stosunkowo łatwy. Z tego, co pan mówi, wynika, że w Stanach Zjednoczonych nie jest to takie proste.

Popularność i zainteresowanie rynkiem IPO w Stanach Zjednoczonych jest podobne albo i większe niż w Polsce, natomiast dostęp do tego rynku dla klienta detalicznego jest dużo mniej demokratyczny niż na rynku polskim. U nas właściwie każdy klient dużego domu maklerskiego ma możliwość wzięcia udziału w każdym IPO. W Stanach Zjednoczonych liczba instytucji, które oferują akcje klientom jest ograniczona przez banki inwestycyjne, z kolei te instytucje też ograniczają dostęp do IPO swoim klientom. Zazwyczaj stawiają im też wygórowane wymagania. Przykładowo standardem jest ustalenie minimalnej wartości aktywów na rachunku. Czasami jest to nawet pół miliona dolarów. Często wymagana jest także duża aktywność rynkowa inwestorów.

Chociażby z tych powodów amerykański rynek IPO jest również niedostępny dla inwestorów z Polski?

Dostęp do rynku IPO dla przeciętnego klienta z Polski jest bardzo podobny jak w przypadku przeciętnego inwestora w Stanach Zjednoczonych. Dla większości klientów rynek IPO w Stanach Zjednoczonych zaczyna się w momencie debiutu spółki na giełdzie. Warto jednak zwrócić uwagę, że po wprowadzeniu na rynek na akcjach debiutantów mamy bardzo dużą zmienność. Trwa ustalanie właściwej ceny akcji. Zdarza się, że papiery można kupić w dużo lepszej cenie niż w samym procesie IPO. Zaraz po debiucie spółki wywołują nadal bardzo duże zainteresowanie inwestorów i mediów. Dla klientów w Polsce, którzy mają rachunek maklerski w firmie, która umożliwia handel na zagranicznych rynkach, w przypadku większych IPO akcje są dostępne praktycznie w momencie, kiedy spółka pojawia się na giełdzie.

Co jednak trzeba zrobić, aby faktycznie móc handlować na rynkach zagranicznych?

Jeszcze kilka lat temu oferta rynków zagranicznych była czymś niespotykanym w większości polskich domów maklerskich. W tej chwili jest to już raczej standard. Ofertę tę znaleźć można chociażby w DM mBank. Aby handlować na rynkach zagranicznych, nie trzeba niczego aktywować. Dla obecnych klientów ta oferta po prostu jest. Cenowo handel na rynkach zagranicznych też wygląda coraz bardziej atrakcyjnie.

Przez wiele lat to był jednak problem. Prowizje procentowe, a w szczególności minimalne progi opłat były na tyle duże, że przy mniejszym portfelu handel na rynkach zagranicznych był raczej mało opłacalny.

Zgadza się. Historycznie wyglądało to dużo gorzej niż w tej chwili. Obecnie w naszym domu maklerskim prowizja liniowa za handel na rynkach zagranicznych wynosi 0,29 proc., czyli jest niższa niż w przypadku rynku polskiego. Tam gdzie mamy do czynienia z przewalutowaniem, ono również następuje po bardzo korzystnym kursie. Sporą barierą dla klientów są spadające, ale nadal dość wysokie prowizje minimalne. W naszym domu maklerskim jeszcze jest to 38 zł. Natomiast wzrost popularności tej oferty sprawił, że podjęliśmy decyzję o znacznym obniżeniu tego kosztu. W najbliższym czasie przesuniemy tę opłatę bliżej w kierunku analogicznej opłaty, jaka obowiązuje na rynku polskim.

A czy barierą w dostępie do rynku może być brak notowań online?

Nie jest to może bariera, ale klienci zwracają uwagę na to, że większość serwisów transakcyjnych nie udostępnia notowań. My, tak jak inne domy maklerskie, pracujemy nad tym. To, jak również brak opracowań dotyczących rynków zagranicznych, może trochę odstraszać klientów.

To ilu waszych klientów handluje na rynkach zagranicznych i jakimi kwotami tam obracają?

Liczba klientów, którzy u nas handlują na rynkach zagranicznych, w tym roku wynosi kilka tysięcy. Biorąc pod uwagę ogólną liczbę klientów, których obsługujemy, to oczywiście wciąż niewielki odsetek, natomiast kilka tysięcy osób to już chyba jest ten moment, kiedy usługa ta zamienia się w usługę masową. Jeśli zaś chodzi o kwoty, to przeważają relatywnie mniejsze transakcje, ale mamy też klientów, dla których czymś naturalnym jest złożenie oferty nawet na kilkaset tysięcy złotych.

Hossa na rynku amerykańskim utrzymuje się już od wielu lat, do tego dochodzą kolejne głośne debiuty. Czy to oznacza, że zainteresowanie rynkami zagranicznymi wśród klientów z Polski będzie rosło? Czy można już mówić o nowym trendzie?

W mojej opinii jest to bardzo wyraźny trend. Nie jest to może rewolucja, ale widać, że usługa ta zyskuje na popularności. Uważam, że trend ten będzie trwał przez wiele lat i raczej będzie się nasilał, aniżeli osłabiał. Z naszego punktu widzenia, ale także klientów, jest to oczywiście pozytywne zjawisko. Środki, które przeznaczane są na handel na zagranicznych rynkach, w większości i tak nie trafiłyby na naszą giełdę.

Biura maklerskie
Wzrosty na GPW są do utrzymania. Słabsze może być II półrocze
Biura maklerskie
Korektę rynkową można uznać już za zakończoną?
Biura maklerskie
Czy maklerzy już na dobre zakotwiczyli w strukturach banków?
Biura maklerskie
Nowe, maklerskie posiłki
Biura maklerskie
Polskim brokerom marzą się kryptowaluty. Doczekają się przyzwolenia od nadzorcy?
Biura maklerskie
Rafał Sadoch, BM mBanku: Fundamenty hossy na rynku akcji nadal są zdrowe