Najpierw EBC wyraźnie obciął prognozy dla strefy euro, odsunął w czasie potencjalną pierwszą podwyżkę stóp procentowych (do której w najbliższych latach raczej nie dojdzie) i ogłosił nowy program TLTRO. Chwilę później Fed równie mocno skorygował prognozy PKB i inflacji dla USA, jednocześnie wskazując, że oczekuje tylko jednej podwyżki stóp procentowych w ramach obecnego cyklu – i to w 2020 r. (przed posiedzeniem rynek spodziewał się podwyżki w III kwartale 2019 r. i kolejnej w 2020 r.), co w praktyce prawdopodobnie oznacza zakończenie cyklu zaostrzania polityki monetarnej za oceanem.
Następstwem tych piruetów wykonanych przez oba banki centralne będzie dużo łagodniejsza polityka monetarna, niż rynki mogły zakładać jeszcze miesiąc wcześniej i niż zdyskontowały to giełdy. W prostym ujęciu powinno to otwierać drogę do dalszych zwyżek indeksów.
No właśnie, jest jednak jedno „ale". Ruchy wykonane przez banki centralne nie wzięły się znikąd. Decyzja EBC jest pokłosiem pojawiających się już od miesięcy sygnałów spowolnienia gospodarczego w strefie euro, czego najnowszą odsłoną był spadek indeksu PMI dla niemieckiego przemysłu do najniższych poziomów od 6,5 roku.
Zmianę stanowiska przez Fed, owszem, można uznać za poddanie się presji Białego Domu, ale dużo bardziej przekonujące jest to, że jest to po prostu strach przed konsekwencjami, jakie niesie dla gospodarki USA spowolnienie na świecie.
W takiej interpretacji ostatnie decyzje EBC i Fedu można uznać za mocne ostrzeżenie wysłane globalnym rynkom akcji. Może więc one ostatecznie zatrzaskują drzwi do zwyżek, a nie je uchylają? Jest takie ryzyko. Szczególnie dla Wall Street, gdzie potencjalna fala wiosennych spadków mogłaby przyjąć rozmiary tej z okresu październik–grudzień.