Przy okazji tzw. deregulacji do jednego worka wrzucono naprawdę bardzo zróżnicowane zawody – pod względem sposobu i obiektywizmu procedury uzyskiwania uprawnień. Do tej samej grupy zaliczono te profesje, gdzie do uzyskania uprawnień do ich wykonywania niezbędna jest dyskrecjonalna decyzja urzędnika – często podejmowana według nieprzejrzystych zasad. Jak również te, gdzie egzamin przeprowadzany przez samorząd zawodowy (czyli przedstawicieli grona osób już wykonujących ten zawód – mało zainteresowanych zwiększaniem konkurencji na własnym podwórku), ale również te, w których wystarczy do uzyskania uprawnień jedynie zdanie scentralizowanego egzaminu państwowego.
Jak ma się idea oparcia przyszłej polskiej gospodarki na wiedzy i kreatywności, gdy w niektórych zawodach zlikwiduje się egzamin państwowy, którego pomyślny wynik świadczy o osiągnięciu wymaganego w danej profesji poziomu wiedzy? Komu szkodzi sukcesywne podwyższanie poprzeczki wymaganych kompetencji w profesjach, gdzie wymóg posiadania odpowiedniego zakresu wiadomości stanowi podstawę do ich wykonywania? Ważne, aby nie było limitu ilościowego osób, które pomyślnie przechodzą egzamin, czyli wszyscy uzyskujący odpowiednio wysoki wynik uzyskują pożądany certyfikat lub licencję. Wówczas jest to zawód otwarty, ale wymagający wykazania się odpowiednimi kompetencjami. W takich warunkach po pewnym czasie i tak występuje wolna konkurencja – wraz ze zwiększaniem się liczby posiadaczy uprawnień.
Powszechnie wiadomo, że nasze szkoły i uczelnie bardzo słabo przygotowują do wykonywania wielu zawodów. Zdobycie dodatkowej wiedzy, poświadczone pomyślnie zdanym standaryzowanym egzaminem, daje większe szanse na utrzymanie odpowiedniego poziomu kwalifikacji osób pracujących w danej branży. Tak właśnie wygląda to w odniesieniu do licencji doradcy inwestycyjnego i maklera.
Z własnego doświadczenia rekrutacyjnego wiem, że młodzi absolwenci lub studenci szkół wyższych, w tym ekonomicznych, często nie mieliby większych szans na rozmowach rekrutacyjnych w instytucjach rynku kapitałowego, gdyby nie posiadanie licencji doradcy inwestycyjnego. Po prostu nie nauczyli się odpowiednio prezentować swojej osoby, nie mają takich zdolności interpersonalnych, jak inni kandydaci do pracy. Ale mają wiedzę niezbędną do wykonywania zawodu analityka czy zarządzającego kapitałami. To często jeszcze za mało dla pracodawcy, więc muszą się sporo uczyć. Ale już posiadany zakres wiadomości i umiejętności kreatywnego myślenia – czego dowodem jest zdany egzamin – pozwala na budowanie dalszych kompetencji na twardym gruncie wiedzy.
Licencja doradcy inwestycyjnego jest bardzo cennym aktywem dla młodego człowieka. Jeśli się ją traci, to już dożywotnio. To szalenie ostra sankcja za działanie niezgodne z prawem. Doradcy inwestycyjni, zwłaszcza młodzi, w razie wątpliwości natury prawnej czy etycznej w czasie wykonywania pracy uważają utratę licencji za szalenie mocny hamulec przed niewłaściwymi działaniami.
Można oczywiście twierdzić, że równie dobrze kompetencje osób wykonujących określony zawód może weryfikować pracodawca. Zwłaszcza jeśli również podlega procesowi licencjonowania. Problem polega na tym, że pracodawcy są bardzo różni. Jedni będą starali się osiągać zyski, stawiając na jakość, co jednak oznacza zazwyczaj wyższe dla klienta koszty usługi. Inni z kolei pójdą drogą minimalizacji kosztów. Między innymi minimalizację wynagrodzeń pracowników. Pracownik o niższych kwalifikacjach zazwyczaj jest tańszy dla pracodawcy od tego z wyższymi kwalifikacjami. A to może rodzić pokusę obniżania standardów wykonywanej pracy. Niekoniecznie łamania prawa, ale obniżania jakości świadczonych usług. Przekłada się to na mniejsze korzyści klienta, ale również na większe zyski instytucji finansowej – ze względu na relatywnie niskie poniesione koszty. Biznes jest więc opłacalny, zgodny z prawem, stabilny, tylko klienci jakoś mniej zadowoleni.