Od tygodnia Włochy są pierwszym rozgrywającym jeśli chodzi o rynkowe ryzyka. Proszę w skrócie wyjaśnić, dlaczego nagle zaczęliśmy się tak bardzo obawiać tego, co dzieje się na Półwyspie Apenińskim?
Kamil Maliszewski: Trzeba się cofnąć do wyborów, które przyniosły bardzo trudne rozstrzygnięcie. Powstała bowiem dość eklektyczna koalicja. Mamy u steru dwie partie, które łączy populizm, z tym że jedna reprezentuje interesu bogatej północy, a druga jest przedstawicielem biednego południa. Bo pod względem gospodarczym Włochy są bardzo podzielone, a aktualny rząd próbuje dogodzić wszystkim, realizując swoje obietnice wyborcze. Doszło więc do momentu planowania budżetu, który musi być notyfikowany do Komisji Europejskiej (KE) wraz z planem na lata kolejne. Termin na te ustalenia to 15 października. Rynki zaczęły się więc zastanawiać, jak będzie ten budżet wyglądał, zwłaszcza, że Włosi mają dług publiczny na poziomie ok. 130 proc. PKB. Oczywiście KE oczekiwała redukcji wydatków, a tymczasem dowiedzieliśmy się, że Włosi planują swój deficyt znacznie powiększyć. Pojawiły się więc napięcia, wymiany zdań i czekamy teraz niecierpliwie na oficjalne propozycje włoskiego rządu.
Nikt by się o włoski budżet nie martwił, gdyby nie fakt, że ich gospodarka nie jest w najlepszej kondycji. Prof. Borowski mówił nawet ostatnio w Parkiet TV, że ona wręcz stoi w miejscu. Pan się zgadza z tą diagnozą?
Od początku lat 90-tych Włosi rozwijają się wolniej niż inne, duże gospodarki europejskie. W latach pokryzysowych tempo wzrostu PKB nie przekraczało 1 proc. W tym ekonomicznym wyścigu Włosi zdecydowanie zostali w tyle. Powodów tego stanu rzeczy jest dużo, ale to co najbardziej martwi inwestorów to fakt, że Włochy są naprawdę dużą gospodarką. To trzecia siła w strefie euro. Jeżeli więc tutaj dojdzie do kryzysu, to będzie on bardzo trudny do udźwignięcia dla całej wspólnoty.