Kultowy wóz terenowy rozpoczął swój dumny pochód przez karty historii w 1948 roku. To wtedy zadebiutował pierwszy model marki Land Rover Series, którego twórcy nie ukrywali inspiracji amerykańskim Jeepem Willysem. Jakość konstrukcji pierwszego „landka" była, i wciąż jest, wspaniale prosta i tym samym niezawodna. Doceniły to m.in. armie wielu krajów, dla których samochód stał się podstawowym elementem wyposażenia. Dziś produkowany model Defender, następca tamtego Land Rovera Series, ma z grubsza tę samą konstrukcję.

Cóż jednak począć, że lubimy wygodę i z czasem coraz częściej słychać było głosy tych, którzy owszem, kochali terenowy wóz za jego wytrzymałość i umiejętności, ale chcieli też lepszego wyposażenia i więcej szacunku dla swoich... czterech liter. I tak oto zrodziła się idea samochodu spełniającego te potrzeby. Był rok 1970 i świat poznał model Range Rover. Prototyp nazwano Velar, od słów Vee Eight Land Rover (Land Rover z silnikiem V8). Niedawno wrócono do niej przy wyrafinowanym modelu Range Rover Velar.

Wspomniany silnik Rover kupił od amerykańskiego Buicka. W sumie pierwszą generację napędzało kilka do wyboru jednostek benzynowych i wysokoprężnych o mocy od 111 do 200 KM. Początkowo oferowano tylko wersję trzydrzwiową. Konstrukcję oparto na bardzo mocnej ramie, do której montowano nadwozie. Dłuższa odmiana z pięcioma drzwiami pojawiła się w 1981 roku. Była wyraźnie bardziej luksusowa. Oczywiście zdolności do jazdy w terenie pozostały znakomite. Sam papież Jan Paweł II, odwiedzając Wielką Brytanię w 1982 roku, podróżował w opancerzonych range roverach. Do dziś wóz doczekał się czterech generacji; pierwsza była wytwarzana najdłużej, bo aż 26 lat. Te wciąż niezawodne samochody można dziś nabyć w dość rozsądnych cenach. Oto na zdjęciu Range Rover Classic Turbo D z roku 1990, a więc pierwszej serii. Skrzynia manualna, 119-konny silnik wysokoprężny VM 2.5, niewielki przebieg 53 100 km. Wyceniony na 37 000 zł. „Sprzedaję go z bólem. Nie był wykorzystywany w terenie i pełnił dla pierwszego właściciela wyjątkowo nietypową dla tej konfiguracji rolę auta miejskiego (i na szczęście nie będącego jedynym w rodzinie). Fakt ten wraz z pochodzeniem ze sprzyjających klimatycznie Włoch, gdzie został zakupiony osobiście, ma przełożenie na stan blacharski, który jest tutaj mocno ponadprzeciętny" – czytamy w ogłoszeniu.

Rzeczywiście w 28-latku próżno szukać dziur i ognisk rdzy, może pojedyncze jej plamki. To wciąż oryginał, który nie miał jak dotąd generalnego remontu, robiono jednak silnik, felgi, ma nowe opony i akumulatory. Nie wygląda jak spod igły, ale jeździ świetnie. Elektronika i elektryka (otwierany dach i szyby) działa bez zarzutów. Nowy właściciel ma więc dwie opcje: po prostu jeździć i cieszyć się autem od razu, bez inwestycji, albo zrobić z tego Range Rovera konkursowa perełkę. Kwestia czasu i wolnych środków.