Zbiera się rada nadzorcza LOT-u. Z niezapowiedzianą wizytą wpada wiceminister skarbu. Nieoczekiwanie rezygnuje kandydat na stanowisko prezesa. A przedstawiciele syndyka masy upadłościowej Swissair zostają zaproszeni na spotkanie z przedstawicielem resortu skarbu. Zaraz potem pojawia się informacja, że MSP chce od niego odkupić akcje lotniczej firmy. Chwila ciszy i MSP przeprowadza zmiany w radach nadzorczych spółek zależnych od PLL LOT. Zaraz potem zarząd zaczyna kontrolę komputerów niektórych pracowników firmy, bo wypływają z nich tajemnice handlowe. Dwa dni później dochodzi do kolejnego spotkania z przedstawicielami syndyka.

Kilkanaście dni i cała masa zbiegów okoliczności. A w tle jakby nigdy nic toczy się konkurs na prezesa narodowych linii lotniczych. Bałagan? Mało powiedziane. Szefowie MSP deklarują, że muszą zrobić w spółce porządek, że dość już fachowców, którzy doprowadzili ją do obecnej sytuacji. Niestety, trudno oprzeć się wrażeniu, że resort też gra "pod siebie" i swoich ludzi. Stara się forsować swoje pomysły za wszelka cenę, na zasadzie kto nie leci z nami, ten nie leci wcale. A "lądowanie" ma się odbyć na giełdzie. W tej atmosferze może to być trudne. Zarząd w rozsypce. Rada nadzorcza nie może się dogadać z wiodącym akcjonariuszem. Strategii rozwoju spółki brak. Doradca prywatyzacyjny ma być wybrany w marcu. Debiut na GPW ma się odbyć na przełomie lat 2007 i 2008. Czasu nie jest więc zbyt wiele. Jeśli te wojny podjazdowe się nie skończą, to zamiast wejścia na giełdę będzie prawdziwa lotnicza katastrofa. I to z przytupem.