Ledwie się skończyły wyprzedaże w centrach handlowych, a już przyszła kolejna - na rynkach finansowych. Zwolennicy polowania na przecenione aktywa widzą wówczas doskonałą okazję, by łapać "spadające noże". W ciągu ostatnich lat okazywało się, że drobne okaleczenia przy zakupie odchodziły w niepamięć po miesiącu - trzech. Liczył się końcowy efekt. Blizny goiły się w tempie, którego mogliby pozazdrościć najlepsi chirurdzy plastyczni, "pompujący" silikonowe walory pacjentek.
Powiększanie balonów, szczególnie tych spekulacyjnych, ma swoją granicę efektywności. Przestają wabić w momencie, gdy ich sztuczność zostaje dostrzeżona. Ostatni, którzy decydują się na operacje powiększające agresywność portfela, długo żałują swoich decyzji, mimo korzystania z promocji. Zwabieni potencjalnym efektem ignorują tę część informacji, która jest opisywana drobnym drukiem - o skutkach ubocznych i ryzyku. Trudno się temu dziwić.
Dzisiaj wspomnienie "szpetnej" korekty z maja i czerwca 2006 roku gaśnie w blasku trzech miesięcy, których potrzebował rynek, by znów olśnić urodą. Giełda i fundusze nagrodziły zyskami tych, którzy ignorowali znaki ostrzegawcze i oceny tych analityków, którzy spodziewali się dłuższych spadków.
W szaleństwie ostatniej wyprzedaży niewielu zdaje sobie sprawę, że tym razem nóż, który próbują schwycić, jest nie tylko ostry, ale i trochę zardzewiały. Z pozoru drobne skaleczenie może skończyć się raną, która będzie się długo goić, a sflaczałe aktywa długo przypominać będą o popełnionym błędzie w sztuce.
Rynek amerykański długo nie poddaje się głębszej korekcie - a to on wyznacza kanony atrakcyjności walorów. Ostatnia przecena w Polsce była efektem zmiany nastroju na rynkach za Atlantykiem, będących pod wrażeniem niepokojących sygnałów z rynku nieruchomości oraz coraz bardziej jastrzębich wypowiedzi szefów poszczególnych banków tworzących zarząd Rezerwy Federalnej. Inwestorzy są coraz bardziej wyczuleni na złe wiadomości, które jeszcze niedawno były całkowicie ignorowane.