Mieszkam w Polsce już od siedemnastu lat. Przyjechałem tutaj 1 marca 1990 r. Nigdy wcześniej nie byłem w Polsce. Bałem się, kiedy samolot zniżał się nad Okęciem. Kiedy wylądował, pasażerowie zaczęli gromko klaskać. Pierwszy raz doświadczyłem czegoś takiego. Zadałem sobie pytanie, czy to naprawdę takie szczęście, że samolot bezpiecznie ląduje?
Miałem szczęście - mając różne możliwości wyjazdu za granicę, wybrałem kraj swojego przeznaczenia - Polskę. Szybko zorientowałem się, że polska wymowa mojego nazwiska brzmi jak "naj", co niewątpliwie jest bardziej fortunne, niż gdybym wybrał anglojęzyczny kraj. Od razu postanowiłem, że w Polsce stanę się lepszym człowiekiem.
Pamiętam, jak wiele znaków kierowało mnie ku temu wyborowi.
Studiowałem wówczas socjologię w Paryżu, a mój profesor, świętej pamięci Renaud Sainsaulieu, był właśnie zafascynowany Polską. Zaprosił na wykład ze swoimi studentami kilku wybitnych polskich socjologów. Kiedy mieszkałem w Paryżu, miałem sąsiadkę Polkę. Pierwszy raz zobaczyłem ją, kiedy zadzwoniła do moich drzwi o drugiej w nocy, aby poprosić mnie o sok pomarańczowy. Odwdzięczyła mi się zaproszeniem na imprezę emigrantów.
Kiedy po studiach musiałem odbyć praktyki, wybrałem Brest, miasto położone na zachodnim krańcu Francji. Przywitał mnie tam dyrektor i pokazał mi pokój, który miałem dzielić z Marguerite. Ta uśmiechnęła się i przedstawiła: - Jestem znana w całej firmie z oryginalności. Od dziesięciu lat spędzam letnie wakacje... w Polsce. Znam osobiście Lecha Wałęsę.