W historiografii Polski wiek XVI określany jest często mianem "złotego wieku". Rzeczpospolita Obojga Narodów była wówczas największym państwem europejskim. Proporcjonalnie do swych rozmiarów I Rzeczpospolita odgrywała istotną rolę w polityce międzynarodowej, posiadała znaczące siły zbrojne oraz wnosiła niemały wkład w rozwój kulturalny kontynentu. Podstawą wszystkich tych sukcesów była, wyrosła między innymi dzięki handlowi zagranicznemu, potęga gospodarcza naszego kraju.
Wzrost popytu z zagranicy powodował lawinowy wręcz rozwój polskiego eksportu zboża i innych produktów rolnych. Ludność zaczęła się bogacić, zagospodarowywane były kolejne nieużytki, a produkcja zaczęła się intensyfikować. Rozwijały się również rynki wewnętrzne, a co za tym idzie - wzrastały zamożność i znaczenie miast. Był to także czas rozwoju folwarków oraz innych gałęzi gospodarki - między innymi hodowli, górnictwa, hutnictwa i produkcji rzemieślniczej. Przynajmniej do połowy XVII wieku można mówić o Polsce jako gospodarczym mocarstwie. Później, niestety, nadszedł kres "złotego wieku".
Abstrahując od przyczyn klęski I Rzeczypospolitej, warto się zastanowić, jakie warunki musiałyby zostać spełnione, by Polska znowu mogła stać się mocarstwem gospodarczym. W końcu powrót na szczyty zawsze jest możliwy. Przekonali nas o tym całkiem niedawno polscy siatkarze, a ostatnio - piłkarze ręczni. Nawet Adam Małysz znowu zaczął wygrywać.
Teoretyczna odpowiedź na pierwszy rzut oka wydaje się zadziwiająco prosta. Aby dogonić najbardziej rozwinięte gospodarczo kraje świata pod względem wartości produktu krajowego brutto na głowę mieszkańca, wystarczyłoby znacząco podnieść wskaźnik liczby pracujących oraz utrzymywać tempo wzrostu wydajności pracy na poziomie wyższym, niż ma to miejsce w "gonionych" państwach. PKB zacząłby wówczas rosnąć szybciej, a dystans zacząłby się zmniejszać. Na gruncie takiej odpowiedzi pojawiają się jednak co najmniej dwa kolejne pytania.
Pierwsze dotyczy horyzontu czasowego potrzebnego do dogonienia najbardziej rozwiniętych gospodarek światowych. Odpowiedź na nie jednak nie jest już taka optymistyczna jak w poprzednim przypadku. Dysproporcje rozwojowe są bowiem zbyt wielkie. Zakładając średnie tempo wzrostu PKB w Polsce na poziomie pięciu procent, a w "doganianym" kraju na poziomie dwóch procent, przy stałych kursach walutowych, potrzeba około pięćdziesięciu lat na uzyskanie poziomu bogactwa dorównującego strefie euro oraz około sześćdziesięciu lat na prześcignięcie Stanów Zjednoczonych. Drugie pytanie odnosi się do sposobów podnoszenia liczby miejsc pracy oraz ich efektywności. W tym wypadku również, niestety, rozwiązanie nie jest proste. Najbardziej ogólnie mówić można o konieczności utrzymywania wysokiej stopy inwestycji oraz wspieraniu postępu technicznego. Problem polega jednak na tym, że oba te warunki wymagają spełnienia całej listy uwarunkowań o charakterze systemowym, politycznym oraz zewnętrznym. Część z nich uzależniona jest od decyzji kolejnych ekip rządzących, część od koniunktury, a pozostałe od nas samych - konsumentów i przedsiębiorców.