Ubiegły rok okazał się kolejnym, w którym inflacja całkowicie zignorowała pesymistyczne prognozy rynkowe i pozostawała na niskim poziomie. Ponownie potwierdziło się więc to, co widzimy od ładnych paru lat, a mianowicie, że rynki niezmordowanie prognozują, że inflacja wzrośnie, a ta uparcie rosnąć nie chce.
Można wprawdzie stwierdzić, że grunt to konsekwencja, i dalej obstawiać wzrost inflacji. Na pewno kiedyś się sprawdzi. Ale chyba nie o to chodzi.
Temat ten jest o tyle aktualny, że dziś, w pierwszych miesiącach 2007 roku, sytuacja nie odbiega od wyżej przedstawionej normy. Prognozy rynkowe tradycyjnie wskazują bowiem na wzrost inflacji w ciągu nadchodzących 12 miesięcy, w tytułach prasowych zaś coraz częściej zaczynają pojawiać się nawoływania stroskanych ekonomistów, by Rada Polityki Pieniężnej na ten oczekiwany wzrost inflacji zareagowała.
Automatycznie nasuwa się więc pytanie: co sprawia, że tym razem inflacyjne czarnowidztwo jest bardziej wiarygodne niż w przeszłości?
Pesymista może w tym miejscu przytomnie stwierdzić, że obecny wzrost zatrudnienia, wynagrodzeń, a w konsekwencji i popytu krajowego znajduje się na niepokojąco wysokim poziomie. I będzie miał rację. Aby to stwierdzić, nie trzeba nawet patrzeć na wskaźniki GUS-u.