Był kiedyś, w III Rzeczpospolitej, Staszek, który chciał spróbować sił w biznesie. Teraz, u zarania IV RP, takich "Staszków" mamy coraz więcej. I, niestety, w przeciwieństwie do pierwowzoru - podejmowane przez nich próby zaistnienia w biznesie coraz częściej okazują się kompletnie nieudane.

Dla mnie najbardziej kuriozalnym przykładem jest Grzegorz Długosz, kiedyś z Zakładów Chemicznych Police. Ledwo zasiadł w fotelu prezesa tej spółki, z hukiem z niego wyleciał. Rada nadzorcza nieoczekiwanie uznała bowiem, że "nie daje gwarancji należytego kierowania pracami zarządu". A czy trzy miesiące wcześniej, gdy rozstrzygano konkurs na szefa firmy, dawał?

Okazuje się, że przybywa takich, którzy kiedyś - nawet stosunkowo niedawno - dawali gwarancję, a teraz już jej nie dają. Choćby Bronisław Wildstein, który zaczął zawodzić swych mocodawców już miesiąc po wyborze na stanowisko prezesa Telewizji Polskiej. Przykładów jest więcej. To staje się zjawiskiem masowym.

Niezależnie jednak od tego, czy prezesi psują się tak szybko w trakcie używania, czy od początku są już popsuci - ci, którzy ich wybierają - popełniają błąd. W efekcie spółki z zarządami tymczasowymi lub wręcz bez nich działają gorzej, niż te, które mają szefów z prawdziwego zdarzenia. Ponadto, co też nie jest bez znaczenia, płacą za nieudolność właścicieli. Może koszty, w zestawieniu ze skalą działalności poszczególnych firm, nie są oszałamiające, ale przecież w błoto nie warto wyrzucać nawet drobnych kwot. No chyba, że ktoś uznaje, że to cena, jaką warto zapłacić za naukę. Ale niech płaci z własnych pieniędzy.