Rządzący nie chcą dziedziczenia, zbudują nam emerytalny socjalizm

Okradani będą zmarli, co zbliży i państwo, i ubezpieczycieli do roli hien cmentarnych

Publikacja: 09.07.2007 09:14

Koniec marzeń, panowie - tymi słowami cara Aleksandra II można podsumować nadzieje tych, którzy liczyli, że reforma emerytalna ucywilizuje stosunki między ubezpieczonymi a instytucjami odpowiedzialnymi za świadczenia. Ci pierwsi zostali sprowadzeni do roli prostych dawców kapitału, a ci drudzy, dzięki reformie, będą zarabiać dalsze miliardy (mowa o bankach czy ubezpieczycielach) albo mają być zabezpieczeni przed ryzykiem bankructwa (w tym przypadku chodzi o ZUS oraz budżet państwa).

Skąd taki wniosek? Ano stąd, że po cichu - bo oficjalnie nie zostało to jeszcze ogłoszone - trwają prace nad wykreśleniem z projektów ustaw o wypłacie środków z II filaru zapisów o emeryturach małżeńskich. Ta jedyna forma, dająca choć namiastkę dziedziczenia środków w II filarze, ma zniknąć. Ponoć okazała się za trudna dla prawników i urzędników do przeprowadzenia.

Chodzi na przykład o sytuację, gdy małżonków dzieli spora różnica wieku (dla rządzących ten problem ma znaczenie, bo niektórzy z osób zaangażowanych w sprawę wypłaty pieniędzy mają młode żony). W sytuacji gdy starszy małżonek umiera już po zakończeniu pracy zawodowej, a wykupił świadczenie małżeńskie, trudno byłoby wyliczać i wypłacać emeryturę młodszemu małżonkowi. Na dodatek obie emerytury byłyby niskie - twierdzą przeciwnicy emerytur małżeńskich.

Jak napisał kiedyś Stefan Kisielewski, socjalizm to taki ustrój, który walczy z problemami, które sam stworzył. I ta definicja idealnie pasuje do nowego systemu emerytalnego - jest z gruntu socjalistyczny, bo próbuje rozwiązywać problemy tworzone przez siebie. W omawianym przykładzie sztucznym problemem jest świadczenie. Bo przecież znacznie łatwiej byłoby załatwić sprawę, gdy uzna się, że w razie śmierci starszego młodszemu małżonkowi przysługują pieniądze, a nie emerytura. Czyli pieniądze z konta zmarłego byłyby dzielone na przykład po połowie - jedną wdowa czy wdowiec dostaje jako odszkodowanie w formie gotówki, druga zaś czeka na zakończenie pracy zawodowej na zamkniętym rachunku w zakładzie emerytalnym albo jest przesyłana z powrotem do OFE. Po jego czy jej przejściu na emeryturę świadczenie liczone jest na nowo. Ten sam system można przyjąć w przypadku małżonków w zbliżonym wieku.

Jeszcze prostszym rozwiązaniem byłoby uznanie, że II filar ubezpieczeń społecznych swoje zadanie kończy w chwili przejścia klienta na emeryturę. Wtedy dostaje on przelewem pieniądze z OFE i sam decyduje, jaki produkt emerytalny go interesuje. Czy chce żyć z lokat bankowych, czy inwestować w fundusze czy też swoje pieniądze rozdać.

Zwykle w tym momencie wkraczają zwolennicy niedawania Polakom pieniędzy do ręki. Zwracają uwagę, że takich sytuacji może być wiele i w rezultacie mnóstwo emerytów może zostać bez środków do życia. Problem w tym, że zapominają, że OFE to tylko część nowego systemu emerytalnego. Pierwszym filarem bowiem pozostaje ZUS. Tam przecież trafia większość składki emerytalnej - i to właśnie ZUS ma zapewnić minimalną emeryturę. Reszta, czyli pieniądze wypracowane przez OFE, to premia.

Faktycznie więc nieprawdą jest, że przyszli emeryci zostaną bez pieniędzy. Być może jednak będą dostawać emeryturę minimalną, jeśli szybko roztrwonią czy rozdadzą pieniądze z OFE. Ale o takim fakcie zostaną poinformowani w rządowej kampanii informacyjnej, tak samo jak dowiedzieli się o dziedziczeniu środków w II filarze. Wtedy zaś będą mogli decydować - i podejrzewam, że przeważająca większość podejmie lepsze decyzje w sprawie swojej przyszłości niż urzędnicy czy ubezpieczyciele.

Ci, którzy chcieliby Polaków pozbawić możliwości decydowania o tym, jakie chcą świadczenie, zwracają uwagę na jeszcze jedną rzecz. Mianowicie na fakt, że kobiety pracują mniej, ale żyją dłużej, wskutek tego ich emerytury byłyby bardzo niskie. Dzięki zabraniu pieniędzy mężczyznom (którzy zarabiają więcej, a krócej żyją) ich świadczenia byłyby wyższe. Sęk w tym, że identyczny skutek - zwiększenie świadczeń kobiet - miałyby emerytury małżeńskie, bo żona dziedziczyłaby albo świadczenie, albo środki po zmarłym mężu. A co z tymi, które mężów nie mają? Ano, w przeważającej części one i tak miałyby wyższe świadczenia, bo albo nigdy nie zawierały związku małżeńskiego i nie miały dzieci, a więc nie mają przerw w pracy i były w stanie wypracować większe pieniądze, albo odziedziczyły już środki po mężu (bo ten zmarł, gdy jeszcze był klientem OFE). Jakiejś części ubezpieczonych zaś będzie musiało pomóc państwo.

I tu chyba jest pies pogrzebany - bo rządzący chyba boją się, że skala tej pomocy będzie znacznie większa przy dziedziczeniu niż bez niego oraz że dziedziczenie doprowadzi do zbyt niskiego poziomu świadczeń, co grozi buntem emerytów (którzy stają się coraz bardziej poważną siłą polityczną ze względu na liczbę głosów). A to z kolei może zagrozić budżetowi państwa. Aby uniknąć tego zagrożenia, dążą do wyeliminowania resztek zapisów o dziedziczeniu w II filarze. Na dodatek - o dziwo - jest im po drodze z firmami ubezpieczeniowymi.

Bowiem zabezpieczeniem przed dopłatami z budżetu byłyby pieniądze zabrane tym, co żyli krócej. Z tych środków ubezpieczyciele tworzyliby rezerwy, z których można by wypłacać większe świadczenia lub które ograniczałyby ryzyko bankructwa zakładu. Sęk w tym, że to ostatnie niebezpieczeństwo jest minimalne - bo według "Gazety Wyborczej" pojawiają się pomysły, aby zmniejszyć wymogi kapitałowe dla firm, które zakład emerytalny chcą prowadzić.

W rezultacie - poprzez zwykłą kradzież, bo czym innym jest odebranie właścicielowi prawa dysponowania swoją własnością - rządzący się zabezpieczą przed dopłacaniem z budżetu do niskich emerytur albo ryzykiem upadku zakładu emerytalnego. To zabezpieczenie jest też na rękę ubezpieczycielom, którzy - przy okazji - będą zarabiać więcej na obowiązkowych ubezpieczeniach (im wyższa rezerwa, tym wyższe prowizje czy odpisy). A straci na tym obecny klient OFE - który w majestacie prawa zostanie okradziony ze swoich pieniędzy. Na dodatek - okradani będą zmarli, co zbliża i państwo, i firmy, które będą prowadzić zakłady, do roli hien cmentarnych. Czyli - "Koniec marzeń, panowie". Reforma jest dla państwa i dla instytucji finansowych, a Polacy tylko na niej stracą. Swoją drogą, ciekawe, kto podjął taką decyzję. Wicepremier Przemysław Gosiewski, który teraz zajmuje się sprawami emerytur? Marszałek Sejmu Ludwik Dorn, który wcześniej zajmował się wypłatami świadczeń? Czy też może sam premier? Stawiałbym na tego ostatniego, bo - jak wiadomo - lubi on cytować klasyków.

Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego
Gospodarka
Ludwik Sobolewski rusza z funduszem odbudowy Ukrainy