Nie mogę sobie odmówić skomentowania ostatnich posunięć rządu i Sejmu. Chodzi o sukces wicepremier Z. Gilowskiej, która praktycznie dostała już to, czego chciała, czyli obniżenie składki rentowej. Wydawałoby się, że to jest bardzo dobra informacja, bo przecież ekonomiści bez przerwy mówią o konieczności zmniejszenia klina podatkowego. Jeśli więc państwo stać na to, żeby dopłacać do FUS kilkanaście miliardów złotych rocznie (wziętych z naszych podatków), to może je przeznaczyć na ten cel.
Jaki był jednak sens dawania wszystkim, skoro można było wykorzystać te kilkanaście miliardów złotych do podniesienia skrajnie zaniżonego końca krzywej wynagrodzeń (nauczyciele, lekarze, policja - generalnie budżetówka). Nisko uposażeni Polacy prawie na wzroście gospodarczym nie zyskali, więc można by było sobie o nich przypomnieć, szczególnie że dla dobrze zarabiających ten prezent będzie mało zauważalny. Dla PKB-centrycznych obserwatorów gospodarki podniesienie najniższych wynagrodzeń miałoby też bardzo duży sens. Jasne jest bowiem, że ludzie mało zarabiający wydadzą natychmiast każde dodatkowe pieniądze, i to wydadzą je na produkty i usługi polskie pomagając w ten sposób gospodarce.
Nowym pomysłem pani wicepremier jest ulga na dziecko. Ma to być część systemu wspomagania rodziny i promowania dzietności. Nie bardzo wiadomo, czy ulgą byłoby 3000 złotych na każde dziecko odjęte z podstawy opodatkowania (wtedy dla płacącego 19 procent byłoby to 570 złotych, a dla płacącego 40 procent 1200 złotych), czy po prostu 570 złotych odjęte z podatku. To ma jednak mniejsze znaczenie. Najważniejsze jest to, że niepłacący podatku (bezrobotni, rolnicy) nie dostaną takiego wsparcia na dzieci. Jeśli państwo ma pewną pulę pieniędzy do rozdania, wspomagając rodziny z dziećmi, to dlaczego ma dyskryminować rodziny biedne? Chyba że chodzi o to, żeby się po prostu nie rozmnażały?
Najgorsze w tych wszystkich prezentach jest to, że sprawiają wrażenie radośnie spontanicznych. Nie widzę w tym spójnego systemu, a tylko działania mające zwiększyć poparcie polityczne. Czy doczekamy się kiedyś reformatorskiego rządu, który zaproponuje całościowy plan zmian systemowych z reformą finansów, systemu emerytalnego, służby zdrowia, polityki prorodzinnej?
W następną ekipę takie traktowanie gospodarki może potężnie uderzyć. Od dawna obserwuję różne sondaże dotyczące decyzji polityków i widzę jedną prawidłowość: jeśli nawet pokazują one, że większość Polaków jest przeciwna jakimś posunięciom koalicji, to i tak 25-30 procent jest "za". A tyle wystarczy, żeby wygrać w Polsce wybory. Dlatego też mówię tym, którzy oczekują zmian po następnych wyborach: "Lasciate ogni speranza". Być może zresztą jakaś zmiana będzie - dojdzie do koalicji PiS-PO. Ciekaw jestem tylko, kto będzie za trzy lata winien tego, że trzeba będzie podnosić podatki?