Zatroskany, z powodu afery gruntowej, o los gospodarki - złotego, giełdy, finansów publicznych, oglądam z przejęciem festiwal wiadomości politycznych w telewizji. Najczęściej przerywają go reklamy. Tym razem można by rzec - na szczęście. Są takie stacje, w przypadku których często chodzi o reklamy funduszy inwestycyjnych lub innych produktów finansowych. Dzięki temu miałem okazję dobrze im się przyjrzeć. Prawdę mówiąc, miałem ochotę to zrobić po tym, jak Komisja Nadzoru Finansowego postanowiła przywołać TFI do porządku i zaczęła domagać się rzetelnych - cokolwiek to słowo miałoby znaczyć - reklam.
Kilkunastosekundowy spot wygląda zwykle tak: stopa zwrotu, wyższa stopa zwrotu, jeszcze wyższa stopa zwrotu - jak u Hitchcocka. Do tego jasne przesłanie, wyłożone donośnym i miłym głosem lektora oraz potwierdzone wielkim napisem na ekranie - oni już zarobili. W domyśle - ty jeszcze nie, ale wciąż masz szansę. Na koniec przez chwilkę widzimy planszę z nazwą funduszu albo banku, zapisaną na dole - co spostrzeże raczej tylko bardzo uważny obserwator, czyhający na tę właśnie część reklamy - bardzo drobnym druczkiem. Napis jest długi, literki malutkie. A poza tym, to nie gazeta - obraz błyskawicznie znika.
W najlepszym razie, przygotowawszy się wcześniej (musimy przysunąć się do telewizora na odległość nie większą niż kilka centymetrów) i należycie wyostrzywszy zmysły, a także ignorując to, co mówi akurat lektor, zdążymy przeczytać kilka pierwszych słów, z których nic nie wynika.
Dobre i tyle, bo widziałem i takie bankowo-funduszowe spoty, pochodzące np. z bardzo nobliwego oraz z bardzo europejskiego banku, gdzie literki były tak małe, a przy tym tak blade i zamazane, że nawet z lupą przy monitorze nie dałoby się niczego przeczytać.
Szczerze mówiąc, jeśli tak mają działać w praktyce obostrzenia nadzoru finansowego w sprawie reklam, to nie warto było sobie tym tematem zawracać głowy. Chyba że chodziło o to tylko, aby się trochę pośmiać. Jak w swoim czasie z reklam piwa bezalkoholowego i mrugania oczkiem. Niektórzy moi koledzy od początku byli zresztą zdania, że nadzór w ogóle nie powinien mieszać się do reklam produktów finansowych. Fundusze na przykład - argumentują - to produkt taki, jak każdy inny promowany powszechnie w telewizji, a na dodatek siłą rzeczy trafia on tylko do dorosłych. A dorosły wie, co robi - co kupuje. Pewnie mają rację. Ciekawe jedynie, kto tak wyszkolił klientów TFI, że dobrze wiedzą, co kupują. Bo jeśli są lub będą wyedukowani jedynie na telewizyjnych reklamach funduszy, to...