Załóżmy, że chcę kupić używane auto. I że mam na to 20 tys. zł. Oczywiście, mam też pewne oczekiwania co do tego, jakie to auto powinno być - w jakim stanie, z jakim wyposażeniem, jakiej marki. Szukam - tydzień, miesiąc, może nawet kilka miesięcy, ponieważ jestem wybredny. Widzę, że oferta rynku nie przystaje do moich oczekiwań. A moje możliwości finansowe do rynkowych warunków w danej chwili. Godzę się więc z faktem, że kupię auto starsze niż planowałem, droższe i gorsze - ale kupię. Z trudem wyskrobuję dodatkowe 5 tys. zł i szukam dalej. Kilka razy wydaje mi się już, że znalazłem to, o co mi chodzi. Przy bliższych oględzinach okazuje się jednak, że samochód albo jest powypadkowy, albo w gorszym stanie niż wyglądał na zdjęciach, albo np. tapicerka ma w kilku miejscach dziury po papierosach i okropne plamy. Szukam i... ostatecznie, zniecierpliwiony, płacę za zupełnie inny niż planowałem samochód 50 tys. zł, wspomagając się kredytem i pożyczką u zamożnej ciotki.
Naprawdę chciałem wydać tylko 20 tys. zł. Naprawdę chciałem kupić auto spełniające konkretne kryteria. I naprawdę wszystko wskazywało na to - katalogi, wyceny, ogłoszenia - że to jest możliwe. Ale jednak rynek zweryfikował moje oczekiwania. Wyceny okazały się nieaktualne, katalogi nic nie mówiły o konkretnych ofertach, a ogłoszenia - co za niespodzianka - okazały się cynicznymi obietnicami bez pokrycia.
Po co ten długi wstęp? Zapewne takie zjawisko - spuszczania z tonu, jeśli chodzi o oczekiwania i przede wszystkim przyzwyczajania się do coraz wyższych kwot - ma jakąś swoją nazwę w psychologii. Na przykład - "oswojenie ceny" albo "rosnąca tolerancja ceny w poszukiwaniu wybranego dobra". Bo w tym tkwi sedno - jeśli rzeczywiście poszukujemy jakiegoś dobra, uważamy, że musimy z jakiegoś powodu bądź powinniśmy je kupić, będziemy z upływem czasu akceptować coraz wyższe stawki i gorsze warunki, byleby tylko osiągnąć cel. I to nawet wówczas, jeśli nie będzie to dokładnie takie dobro, o jakie nam chodziło, a jedynie tego samego rodzaju. A także - jeśli cena nie będzie odpowiadać mierzonej na różne sposoby wartości dobra.
Mniejsza o nazwę tego "syndromu", wiemy pewnie wszyscy - z powodu doświadczeń z zakupem samochodów, nieruchomości, czy choćby "zwykłych" garniturów i sukienek - w czym rzecz. Mam wrażenie, że podobne zjawisko można także obserwować na rynku kapitałowym. Ceny akcji, które nawet niedawno wydawały nam się nie do przyjęcia, a czasem wręcz absurdalne, dziś uchodzą za niskie i mające ciągle duży potencjał wzrostu. Niekoniecznie dlatego, że tak wiele zmieniło się w giełdowych spółkach. Częściej dlatego, że rynek - z sobie znanych przyczyn - takie właśnie, coraz wyższe, dyktuje nam stawki, wiedząc, że my przecież usilnie chcemy kupić takie, czy inne akcje. To jest dobro, które chcemy - musimy mieć. I kupimy je tak szybko, jak tylko "oswoimy" cenę. Przy czym możemy przyspieszyć proces oswajania, jeśli zamiast akcji spółki A kupimy, choćby tylko nominalnie tańsze, papiery spółki B. Do wyboru mamy już około trzystu firm.
Jeszcze przyjemniej robi się jednak zakupy, jeśli nie trzeba oswajać ceny, a nawet ma się wrażenie, że kupuje się w promocji. Taką rolę doskonale może spełniać split - podział akcji. Nie mogę sprawić sobie jednej akcji za 200 zł, bo mam w kieszeni o połowę mniej pieniędzy? Jeśli ktoś ją podzieli na 20 akcji po 10 zł, wówczas nawet z dychą w kieszeni mogę się wybrać na zakupy. Dopóki nie widzę, że zamiast samochodu za 20 tys. kupuję kawałek auta za 20 tys., nie ma problemu. Przynajmniej tak długo, jak długo nie wybieram się w podróż. Oczywiście fabryka sprzedająca auta we fragmentach nie ma - bo nie może mieć - żadnej długoterminowej strategii, ale przez chwilę może odnieść duży sukces, prawda?