Amerykańskie indeksy bezlitośnie łamią kolejne wsparcia. W piątek S&P 500 gwałtownie spadł poniżej szczytu z 20 lutego (1460 pkt). Wsparcie to dawało nadzieję, że po okresie panicznej wyprzedaży inwestorzy ochłoną i indeks - nawet jeśli nie zacznie mocno iść w górę - to przynajmniej ustabilizuje się. W piątek te rachuby okazały się przedwczesne. Analiza techniczna nie pozostawia wątpliwości, że za oceanem trwa średnioterminowy trend spadkowy. Z tego punktu widzenia nie ma żadnych przeszkód, by S&P 500 spadł w najbliższych tygodniach do kolejnego wsparcia, jakim jest marcowy dołek (1374 pkt). Mało obiecująco wygląda też sytuacja Dow Jonesa, który w piątek silnym spadkiem przypieczętował przebicie czerwcowego dołka (13267 pkt). Z sygnałami analizy technicznej trudno dyskutować, ale jednocześnie widać, że poziom wycen amerykańskich spółek jest daleki od takiego, który mógłby zapowiadać długotrwałą bessę. Jak wynika z danych Bloomberga, w piątek wskaźnik cena/zysk dla spółek z S&P 500 spadł do 16,5. W ostatnich latach niżej był tylko w lipcu 2006 r., ale różnica w stosunku do tego poziomu jest minimalna (wówczas wynosił 16,4). Wnioski te dobitnie potwierdza analiza poszczególnych największych amerykańskich spółek. C/Z dla potentata przemysłowego GE to 18,1, podczas gdy średnio w ostatnich czterech latach przekraczał 20. Z kolei C/Z dla ostro przecenionego ostatnio (na fali niechęci do sektora finansowego) Citigroup spadł do 10,1, co oznacza że jest już o jedną trzecią niższy niż średnia z ostatnich lat. Nawet technologiczny gigant Microsoft ma C/Z na poziomie jedynie 19,3. Zwłaszcza ta ostatnia wartość jest dość obrazowa - szczególnie z punktu widzenia naszego rodzimego rynku, gdzie wyceny nawet słabych fundamentalnie spółek zagalopowały się do znacznie wyższych poziomów. To pokazuje, że trudno byłoby prognozować bessę za oceanem. Rozsądniejsze byłoby raczej przygotowywanie się na odbicie i przebicie oporów.

PARKIET