Przed wczorajszym posiedzeniem Fedu rynek był przekonany, że stopy procentowe w USA pozostaną na razie bez zmian, na poziomie 5,25 proc. Jak wynikało z notowań kontraktów na stopy (obraca się nimi na chicagowskiej giełdzie CBOT), szanse na natychmiastową obniżkę kosztów pieniądza szacowano jedynie na 12 proc. Co nie oznacza jednak, że rynek ostatecznie skreślił możliwość redukcji stóp. Wręcz przeciwnie - z notowań tych samych instrumentów wynikało, że rynek jest niemal pewny przynajmniej jednej obniżki o 25 punktów bazowych (pb), jeszcze w tym roku. Niektórzy inwestorzy zaczęli już obstawiać nawet dwie obniżki, łącznie o 50 pb. Gdyby tak się faktycznie stało, stopy znalazłyby się na poziomie 4,75 proc. - najniżej od maja 2005 r.
O zmianie oczekiwań świadczy również spadek rentowności obligacji (będący konsekwencją wzrostu ich cen) - od połowy czerwca obniżyła się z 5,25 proc. (co odpowiada obecnemu poziomowi stóp Fedu) do niespełna 4,75 proc.
Za obniżką kosztów pieniądza za oceanem zaczęło przemawiać coraz więcej czynników. Najważniejszy to słabnący wzrost gospodarczy. Roczne tempo produkcji przemysłowej w czerwcu (1,4 proc.) było najsłabsze od ponad dwóch lat. W okresie największego boomu - we wrześniu ub. r. - tempo to sięgało 6 proc.
Do niedawna sądzono, że osłabienie gospodarki jest przejściowe, a rosnące kursy akcji dyskontowały już powrót lepszej koniunktury. Ostatnie tygodnie podważyły te optymistyczne rachuby, kiedy okazało się, że problemy na rynku kredytowym zataczają coraz większe kręgi. Trudności z wypłacalnością wykroczyły poza segment pożyczek hipotecznych o najniższej jakości (subprime). Bankructwa kolejnych firm z sektora hipotecznego doprowadziły również do tego, że banki przykręciły kurek z pieniędzmi, które do tej pory służyły finansowaniu przejęć spółek giełdowych.
Inflacja przeszkadza