Kampania wyborcza to ciekawy okres nie tylko dla analityków politycznych, lecz również dla ekonomistów. Zazwyczaj wraz z pojawieniem się wyborów na horyzoncie, prace nad reformami gospodarczymi praktycznie zamierają, a scena polityczna koncentruje się przede wszystkim na walce o podział głosów. Jakby na to nie spojrzeć, jest to wymarzona sytuacja dla szukającego dziury w całym ekonomisty. W końcu można sobie ponarzekać, że Polska ponownie traci szanse na dogonienie Europy Zachodniej, rezygnuje z wyjątkowej okazji zmian, a przez to w rzeczywistości zostaje w tyle. Niemniej okazje do ubolewania nad zaawansowaniem reform zdarzają się w Polsce tak często, że może warto nad wcześniejszymi wyborami przejść do porządku dziennego. W końcu w kampanii wyborczej najbardziej interesujące są nie tyle plany, z których już zrezygnowano, ile raczej nowe obietnice pojawiające się w ferworze dyskusji. Okres przedwyborczy to przecież dla partii politycznych najlepszy moment na przedstawienie przynajmniej zarysu swojego programu, który mógłby przyciągnąć wyborców i zmienić kraj.
Jakich więc zmian można się spodziewać po wyborach? Na razie, niestety, niewiele o tym możemy powiedzieć. Gdyby poważnie traktować propozycje, które zostały już upublicznione, długo oczekiwany ekonomiczny big-bang przypominałby raczej odgrzewane kotlety i ogólnikowe deklaracje. Zarys pewnych gospodarczych koncepcji zaprezentowała dotychczas tylko PO, choć trudno te propozycje uznać za program, mogący zasygnalizować przedsiębiorcom lub inwestorom kierunek zmian w gospodarce. Otóż dwa najważniejsze punkty programu przedstawionego przez największą partię opozycyjną to wprowadzenie podatku liniowego PIT ze stawką 15 procent oraz kwotą wolną na podatnika i dziecko, a także obniżka stawki CIT do 10 procent. Do tego dochodzi jeszcze deklaracja zrównoważenia budżetu w ciągu najbliższych lat.
Na ile te rozwiązania są realne? Niestety, trudno pozbyć się wrażenia, że szanse na wprowadzenie podatku liniowego już od przyszłego roku wydają się niewielkie. Nawet zakładając, że sytuacja budżetowa pozwoli na takie zmiany, to prawdopodobnie po prostu zabraknie na nie czasu. Nawet jeżeli wybory odbędą się w październiku, proces tworzenia rządu i zapoznawanie się nowych ministrów z bieżącymi pracami resortów okażą się na tyle długotrwałe, że trudno byłoby liczyć na przygotowanie i przepchnięcie przez Sejm odpowiednich ustaw przed końcem roku. Dlatego, jeżeli w ogóle do wprowadzenia podatku liniowego dojdzie (co może okazać się dosyć trudnym zadaniem), to zapewne nie w przyszłym roku.
Biorąc pod uwagę problemy ze znalezieniem pracowników i niską aktywność zawodową Polaków, propozycje obniżki podatku PIT wydają się jak najbardziej rozsądnym rozwiązaniem. Większe zdziwienie mogą budzić jednak plany redukcji podatku CIT. Po pierwsze, spoglądając na ankiety przeprowadzane wśród przedsiębiorców łatwo zauważyć, że "obciążenia podatkowe" już dawno spadły ze szczytu listy problemów zgłaszanych przez przedsiębiorców. Większą bolączką wydają się - oprócz problemów związanych z pozyskiwaniem pracowników - trudności z uzyskiwaniem wszelkiego rodzaju pozwoleń i koncesji, a więc po prostu biurokracja. Gdyby te same zasoby, które mogą być przeznaczone na obniżkę stawek CIT do 10 procent, zostały przeznaczone na uproszczenie procedur administracyjnych, polska gospodarka prawdopodobnie odniosłaby większe korzyści. Skoro bowiem poziom podatków nie jest już tak poważną barierą dla przedsiębiorczości, trudno oczekiwać, że jego obniżenie doprowadziłoby do wysypu nowych firm. Niezależnie od skali potencjalnych skutków redukcji podatków, można się cieszyć, że dotychczasowe plany zmierzają w kierunku niższych, a nie wyższych obciążeń. Dlatego problemem jest nie to, czy zmiany okażą się korzystne dla firm i osób prywatnych, lecz raczej to, czy będą one najskuteczniejszym i najefektywniejszym sposobem reformowania gospodarki. Oczywiście, od zapowiedzi do ich realizacji droga jest daleka. Miejmy zatem nadzieję, że kierunek zmian zostanie podtrzymany również po wyborach.
starszy ekonomista, Citi Handlowy