Znakomity angielski ekonomista John Kay przyrównał w "Financial Times" przyznanie niezależności bankom centralnym do zachowania mitycznego Odyseusza, który to chcąc usłyszeć głos syren, ale jednocześnie obawiając się, że nim zawładną, kazał się przywiązać do masztu na swoim statku, a załodze zatkać uszy woskiem. Ale podobne zachowania obecne są w historii wojskowości - palenie za sobą mostów czy statków to przykłady na to, że czasem dowódcy dochodzą do wniosku, że lepiej nie mieć wyboru.
Obecnie niewielu ekonomistów kwestionuje niezależność banku centralnego. I słusznie - potężna i skuteczna broń, jaką są stopy procentowe, zawsze będzie kusiła polityków mających w perspektywie wybory. Szczęśliwie w Polsce udało się utrzymać tę niezależność, co poprawia nasz wizerunek na świecie.
Jednak tzw. policy mix danego kraju składa się także z części fiskalnej, a tutaj już o niezależności nie może być mowy. Owszem, politycy i organizacje międzynarodowe starają się nakładać na siebie kołnierz w postaci limitu zadłużenia (weźmy chociaż kryteria z Maastricht), jednak pokusa pozostaje. W Polsce wprowadzono zasadę tzw. nominalnej kotwicy, która zakłada, że w danym roku deficyt nie może być większy niż 30 mld zł. Jest to bodajże jedyna "lina" trzymająca budżet przy maszcie. Pomijam tutaj umowność tej zasady - wszak nie została ona nigdzie zapisana. Jest to niewątpliwie krok w słusznym kierunku i wszechobecne "rynki" przyjęły to mimo wszystko z ulgą. W tym kontekście należy cieszyć się, że wcześniejsze wybory nie spowodowały naruszenia owej kotwicy, przynajmniej w planach na 2008 rok.
Pamiętajmy, że budżet na 2008 r. jest daleki od idealnego, a także, że deficyt na 28,6 mld zł oznacza tak naprawdę pogorszenie sytuacji, a nie jej poprawę (próby porównania tej liczby z 30 mld zł założonymi na ten rok wydają się przy tym być nadużyciem). Wiele już napisano o konieczności ograniczania wydatków w czasie wzrostu gospodarczego i chyba nie ma potrzeby tego powtarzać. Jednak może warto zastanowić się nad możliwościami ustrukturyzowania przyszłego budżetu. Teoretycznie można by wpisać do ustawy o finansach publicznych, że wzrost dochodów nie może być wyższy od założonego nominalnego wzrostu PKB, a jednocześnie, że deficyt nie może przekroczyć 3 proc. PKB. Nie rozwiązałoby to jednak problemu, ponieważ nie są nieuzasadnione głosy nawołujące do tego, żeby wynik budżetu był bliski zera w czasie szybkiego wzrostu gospodarczego. Ale byłby to jakiś początek.
Inną możliwością jest ograniczenie ingerencji parlamentu w projekt ustawy budżetowej. Owszem, obecnie Sejm nie może zmienić wielkości deficytu budżetowego, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby dodać taką samą kwotę po stronie wydatków (w formie np. dodatkowych pieniędzy na służbę zdrowia) oraz założonych dochodów (np. z podatków pośrednich). Deficyt się wtedy nie zmienia. Zatem wychodząc z założenia, że Ministerstwo Finansów ma bardzo dobry zespół odpowiedzialny za szacowanie wydatków, można by ograniczyć możliwość ingerencji ad hoc w Sejmie. A już na pewno nie powinno być możliwości przesuwania środków zarezerwowanych na obsługę zadłużenia na inne cele. Prosty zabieg zakładający, że niewykorzystane środki z tej puli zostaną wykorzystane na ograniczenie długu publicznego, wiele by pomógł.