Od kilku miesięcy obiady jadam w stołówce jednej z pobliskich dawnych central handlu zagranicznego. Do wyboru dwadzieścia dań i cena przystępna. Słowem: jak kiedyś, mimo że spółka od dobrych kilku lat jest prywatna, a nawet giełdowa. Na szczęście nowoczesność do stołówki nie dotarła. Przychodzi tam codziennie kilkuset pracowników okolicznych banków, redakcji, a nawet chyba IPN, którego kierownictwo gruntownie zreformowało biurowiec odziedziczony po Ruchu. Zapewne dobrą, starą stołówkę jak wszędzie w nowoczesnych biurowcach zastąpił szybki bufet z jednym lub dwoma daniami. Bardzo często z cateringu. Wydajności pracy to sprzyja, ale na krótko. Szybciej tych młodych ludzi trzeba będzie zastępować nowymi, co zwiększy koszty szkoleń i adaptacji. Nie wspominając o kosztach społecznych.
Na tego rodzaju rozważania mam czas codziennie przed obiadem, bo z wyżej wymienionych względów stołówka ma olbrzymie powodzenie i na wydanie posiłku trzeba poczekać czasem nawet i pół godziny.
Ostatnio wzbogacił je inny wątek, już czysto gospodarczy, a nawet makroekonomiczny. Otóż w długiej kolejce stało dwóch Amerykanów w towarzystwie hostessy, też biegle władającej angielskim. Stali przede mną, więc bez życzliwości pomyślałem sobie, że mogliby jadać w pobliskim Hiltonie. I wtedy przyszła refleksja - przecież nie przy tym kursie dolara!
Wprawdzie postoją, poczekają, ale zjedzą za niecałe cztery dolary. A w Hiltonie musieliby zapłacić co najmniej po trzydzieści zielonych za obiad i nie byłoby szybciej. Tyle że na kelnera, a później na posiłek czekaliby siedząc. No, a w tym czasie więcej pokus o charakterze filipińskim, niekiedy nie do odrzucenia, a wtedy koszty rosną bardzo szybko.
I wreszcie przyszedł czas na wspomnienia. Przed dwudziestu laty taki Amerykanin w najdroższym warszawskim hotelu zapłaciłby za bardzo dobry obiad dwa dolary, ówczesne dwieście złotych. Za cztery dolary, oczywiście sprzedane cinkciarzowi, również napiłby się do woli.