Analityk powinien być elastyczny

Z Piotrem Kuczyńskim, głównym analitykiem Xelion. Doradcy Finansowi, rozmawia Tomasz Czarnecki

Publikacja: 30.11.2007 07:59

Kiedy zaczęła się Pana przygoda z rynkiem kapitałowym?

We wrześniu 1993 r. po powrocie z wakacji. Moja wiedza o rynku akcji była nikła. Jednak, jak każdy Polak, doszedłem do wniosku, że na giełdzie można tylko zarobić. Kupiłem akcje Sokołowa i... straciłem 700 zł. To był właściwy początek, bo nie ma nic lepszego dla inwestora niż na początku stracić. Wtedy zaczyna się myśleć.

Jeśli tylko się zarabia, to zaczyna się bezmyślne działanie i w efekcie kończy się to stratami. No i zacząłem myśleć. A jak zacząłem myśleć, to nie dość, że uchroniłem się przed stratą w 1994 roku, to na dodatek udało mi się nawet zarobić.

W czasie załamania cen w 1994 roku?

Tak. Co więcej, największe jednorazowe pieniądze, jedną transakcją, zarobiłem właśnie w tym czasie. Była to prywatyzacja Polifarbu Wrocław w lutym 1994 roku. Doszedłem do wniosku, że latem producenci farb i lakierów mają znakomite wyniki finansowe.

Wziąłem więc duży kredyt i za całe uzyskane pieniądze kupiłem akcje Polifarbu. Redukcja była na poziomie 25 proc., mimo że to był kryzys. Na rynku w tym czasie kursy akcji spadały i spadały. Taki mały dramat. I akurat gdy Polifarb wszedł na GPW, zaczęło się odbicie i indeks WIG wzrósł z 7 tys. pkt, do około 11 tys. pkt w ciągu miesiąca. Okazało się, że na tej inwestycji zarobiłem 116 proc. na kapitale, którego nie miałem.

Czyli udała się Panu sztuka, o jakiej marzy chyba każdy inwestor - kupić w dołku i sprzedać na górce?

Tak, bo już za chwilę indeks znowu spadł do 6 tys. pkt. Udało mi się "chwycić" tę górkę. Ale to była totalna głupota i gdybym miał teraz to zrobić, to bym nie kupił tych akcji i nie zarobił.

Co stanęłoby na przeszkodzie?

Za dużo doświadczeń. W jakimś filmie, bodajże "Wall Street", jest taka scena, że właściciel biura maklerskiego wyrzuca maklera, mówiąc, że brak mu braku doświadczenia. I to, niestety, sprawdza się w moim przypadku. Człowiek z wiekiem staje się bardziej ostrożny, a im większą ma wiedzę i doświadczenie, tym bardziej staje się wstrzemięźliwy. Tamten zysk dał mi jednak do myślenia i potem już inwestowałem. Trwało to przez długi czas, bo bodajże do przełomu lat 2003 i 2004. Od dwóch lat praktycznie nie inwestuję - są to drobne kwoty. Skupiłem się wyłącznie na mojej pracy i poświęcam jej kilkanaście godzin dziennie.

Jak to się stało, że podjął Pan decyzję o zostaniu analitykiem?

W 1999 r. stwierdziłem, że na prywatnej stronie internetowej będę pisał co tydzień swoje oceny, przemyślenia. To trafiło na łamy prasy. Zacząłem publikować, i to mi się spodobało. Potem spodobało się to innym i zaczęli mnie zatrudniać. I tak to jakoś samo poszło. Natomiast zawsze lubiłem pisać o giełdzie. Próbować logicznie wyjaśniać, co się dzieje, choć obecnie z logiką - nie moją, ale tym, co się dzieje na giełdzie - jest gorzej. Teraz potrzebny jest psycholog, a może i psychiatra (śmiech).

W swojej pracy pokochałem analizę techniczną. Analizę fundamentalną mniej, bo uważam, że tym może zajmować się Warren Buffett, który ma olbrzymi kapitał do zainwestowania i jeśli uważa, że spółka jest dobra, to inwestuje w nią długoterminowo. Nawet jeśli w tym czasie spółka straci 30 proc., to on spokojnie czeka i później zyskuje na niej 200-300 proc. Ja nie mam tego komfortu finansowego i strata 30 proc. jest dla mnie za duża. W przypadku gdy mam zainwestowane oszczędności życia, zmuszony będę (przez zlecenia ograniczające stratę) do zamknięcia pozycji dużo wcześniej.

Czyli głównym narzędziem jest analiza techniczna?

Tak, plus wszystkie informacje okołorynkowe, tzn. notowania surowców, walut, sytuacja polityczna itd. Bo ja twierdzę, że aby naprawdę analizować sytuację na giełdzie, trzeba mieć wiedzę o tym, co się dzieje na innych rynkach, a także co się dzieje w społeczeństwie.

Jakie cechy powinien mieć dobry analityk giełdowy? Na co ma zwracać uwagę?

Każdy powie co innego. Człowiek, zajmujący się analizą fundamentalną, że wyniki finansowe, konkurencja, jakość zarządu itd. Ja się tym nie zajmuję i nie jeżdżę do spółek, i nie rozmawiam z zarządami.Analityk techniczny powie z kolei, że w ogóle nic się nie liczy - ważne są automatyczne systemy do inwestowania. Ja skoncentrowałem się na analizie technicznej plus wszystkich możliwych, dostępnych dla mnie informacji giełdowych i okołogiełdowych, kursach walut, surowców, obligacji, informacji z polityki, względów społecznych.

Czy to się sprawdza?

Powiem tak - sprawdza się w dłuższym okresie. Od ponad dwóch lat twierdziłem, że na rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych będzie poważny kryzys i jak się okazało, miałem rację. Ale miałem ją zdecydowanie za wcześnie. Przez długi czas wszyscy się pytali, kiedy ten kryzys nadejdzie, i w końcu nadszedł (śmiech). Jednak zdecydowanie później, niż o tym mówiłem.

W swojej pracy staram się analizować całość. Wychodzi to z różnym skutkiem. Ja zakładam, że analityk trafnych decyzji powinien mieć zdecydowanie ponad 50 proc. Wyśmienicie, jeśli jest to 60-70 proc. Jest wtedy znakomity. Ile ja mam? Nie wiem. Trafiają mi się również poważne wpadki.

Na przykład?

W 2005 roku napisałem, jaka straszliwa bessa nas czeka. Potem oczywiście bardzo szybko zmieniłem zdanie, bo analityk według mnie powinien zachować elastyczność. Jeśli sprawy toczą się nie tak, jak mu się wydaje, to wtedy musi szybko dostosować się do rynku i powiedzieć: no dobra, wydawało mi się, że tak powinno być, ale pomyliłem się. Wspomniany artykuł prześladuje mnie do tej pory. W internecie chyba 50 razy pytano mnie, gdzie ta bessa, bo kiedyś przecież tak napisałem.

Czy cechą dobrego analityka jest wspomniana "elastyczność"?

Jest taka książka "Ślepy traf", którą czytałem parę miesięcy temu. Napisał ją znany inwestor giełdowy Nassim Nicholas Taleb. "Przejechał" się w niej po inwestorach, analitykach, dziennikarzach. Zawarł w niej opowieść o George?u Sorosie, z którym grał kiedyś w tenisa i ciągle rozmawiali o sytuacji na rynku. Mieli na ten temat odmienne zdanie, a jemu nie udało się przekonać Sorosa do swoich racji.

Jak się okazało, sytuacja ułożyła się zgodnie z jego przeczuciami, więc gdy parę dni później spotkali się, był zdumiony, kiedy ten mówił o wspaniałym zarobku. Spytał wtedy zdziwiony: jak to, przecież mówiłeś odwrotnie. Na co Soros mu odparł: tak, ale po południu zmieniłem zdanie. To doskonale obrazuje elastyczność.

I tak się powinien zachowywać dobry analityk?

Zmieniają się warunki i trzeba zmienić zdanie. I tyle. Uważam, że to jest jedna z głównych cech analityka. A nie pewność siebie i upór.

Czy to jest również dobra cecha dla pracodawcy analityka?

To zależy, dla jakiego pracodawcy. W przypadku funduszy inwestycyjnych, które, jak się mówi, powinny być lokatą na wiele lat, trudno zmieniać zdanie co chwilę i po paru dniach powiedzieć klientowi: pomyliłem się. Jednak w przypadku indywidualnego inwestora taka umiejętność jest bardzo cenna. Jeśli się nie upiera, to nie doprowadza do nadmiernych strat. Jeśli się pomylił, to zamyka pozycję i otwiera inną. Mała strata, duży zysk - taka zasada prowadzi do sukcesu.

Świetnie obrazuje to opowieść o człowieku w Stanach Zjednoczonych, który odnosił szalone sukcesy inwestycyjne, choć wszyscy mieli go co najmniej za dziwaka. Jednak miał on konkretny system działania. Cóż to był za system? Nosił w pustej butelce po coca-coli ułamaną antenę samochodową. Twierdził, że za jej pomocą odbiera od przedstawicieli innych planet sygnały, w co inwestować. Wytłumaczenie było banalne. W momencie gdy popełnił błąd, szybko zamykał pozycję - realizował małą stratę. Jak nie popełnił błędu, utrzymywał ją, a zyski rosły. Na podobnej zasadzie działają obecne programy inwestycyjne.

Na ile więc praca analityka wpływa na decyzje inwestycyjne w Pana firmie?

Jeśli chodzi o bezpośredni wpływ na inwestowanie, to go nie mam. Są doradcy, którzy opiekują się klientami. Każdy z nich powinien być fachowcem, mieć podobną wiedzę, jaką ja mam. Nie mówię, że ma być lepszy, choć tak byłoby najlepiej, ale na pewno nie może być znacząco gorszy. Żadnemu z nich nie mogę narzucić poglądów. Na dodatek każdy z nich opiekuje się innymi klientami - w różnym wieku, o różnej pozycji materialnej, z różnym apetytem na ryzyko. Dlatego zakładamy, że analityk taki jak ja nie ma im niczego narzucać. Moim zadaniem jest dostarczać materiały i skłaniać do myślenia. Aby doradcy nie musieli "latać" po serwisach informacyjnych, piszę im o siódmej rano komentarze. Tam są najważniejsze fakty, wydarzenia, zapowiedzi oraz moje przemyślenia.

Zastanawia mnie, na ile doradcy wykorzystują tę wiedzę.

Tego zapewne nikt nie wie. Oczywiście jeżdżę do doradców, spotykam się z nimi, dyskutujemy. Jednak czy i jak to wykorzystują, nie wiem.

Czy w takim układzie praca głównego analityka nie jest rozmienianiem wiedzy na drobne?

Pytanie, co nie jest w takim układzie rozmienianiem tej wiedzy?

Przy dużej wiedzy popartej bogatym doświadczeniem mógłby Pan być cenniejszy dla firmy, podejmując decyzje inwestycyjne.

Przy takim założeniu musiałbym mieć bezpośredni kontakt z klientami. Musiałbym uczestniczyć w rozmowach, każdemu z nich tłumaczyć, dlaczego indeksy zachowują się tak, a nie inaczej. Teraz robię to samo, ale na szerszą skalę. Mam niechęć do częstego kontaktu z dużymi grupami ludzi. Co nie znaczy, że mam z tym kłopot - spotykam się przecież z doradcami czy z dziennikarzami. Wolę jednak pracę w samotności, w zaciszu swojego gabinetu.

Jest Pan znany. W komentarzu pod Pańskim blogiem wyczytałem coś takiego: "Stał się Pan, Panie Kuczyński, symbolem". Czuje się Pan kimś na kształt guru?

Nie, zdecydowanie nie. Różni ludzie atakują mnie za różne rzeczy, a ja staram się im odpowiadać, nawet na najbardziej zaciekłe ataki. Przy tym opinie przechylone w drugą stronę są zdecydowaną przesadą. Analityków naprawdę lepszych ode mnie jest dużo więcej, choć nie wszyscy mają umiejętność swobodnego wypowiadania się w sposób zrozumiały dla szerszego odbiorcy. Ja absolutnie nie czuję się żadnym guru.

Mówi Pan, że są lepsi. Kto na przykład?

Taką osobą jest na przykład Wojciech Białek. Generalnie jest wielu bardzo mądrych ludzi, tylko nie zawsze potrafią wyłożyć swój sposób myślenia i wiedzę w sposób zrozumiały dla osób niezwiązanych z rynkiem. Dlatego staram się mówić prosto, bez analitycznego żargonu.

Przychodzi Panu ktoś do głowy?

Dam jeden przykład. Bardzo mądrym facetem jest Janusz Jankowiak. Ostatnio czytałem jego artykuł i przyznaję, że konkluzje wydawały mi się słuszne, ale drogi dojścia były nawet dla mnie dosyć skomplikowane, a co dopiero powiedzieć o osobach, które nie mają ciągłego styku z ekonomią i rynkiem.

Kogo więc czytać?

Ja generalnie nie czytuję polskich analityków. Zagranicznych - tak. Nie chciałbym wymieniać nazwisk, bo wszystko stanie się jasne. No, ale dobrze. Bardzo lubię Stevena Roacha z Morgana Stanleya. On jest nazywany "mister doomsday" i w branży jest uznawany za niedźwiedzia. Mnie również uważają za niedźwiedzia.

Jego analizy nie zawsze są trafne, bo posługuje się logiką, a z nią, jak wspomniałem, obecnie na rynku jest różnie. Za bardzo przywiązuje wagę do teorii z książek i w związku z tym widzi rzeczy w czarniejszych barwach, niż są w rzeczywistości. Lubię go czytać, ale nie bezkrytycznie. Dodam dla jasności - polskich analityków nie dlatego nie czytam, że ich nie cenię, ale żeby się nie sugerować.

Wspomniał Pan przed chwilą, że odpowiada nawet na najbardziej zaciekłe ataki.

Domyślam się, że chodzi o sprawę WGI, bo Pana nazwisko kojarzone jest z tą największą aferą naszego rynku kapitałowego. Według różnych szacunków, chodzi o kwotę nawet ponad 320 mln zł.

Ja zawsze słyszałem, że WGI obracało 130 mln zł. Jaka jest prawda? Nie wiem.

Czy Pan nie wiedział, co się dziez pieniędzmi w takich firmach jest żaden. A wpływ na decyzje zarządu mniej niż żaden. Do moich zadań należało szkolenie doradców, obserwowanie tego, co dzieje się na świecie, rozmowy z mediami i to wszystko.

Proces inwestycyjny w ogóle mnie nie interesował. Zresztą istnieje coś takiego, jak "chińskie mury" między analitykami a działem inwestycyjnym. Ja nie miałem nic wspólnego z inwestorami i w związku z tym, niestety, nic o tym nie wiedziałem.

Mówię: niestety, bo dla mnie też wiadomość o odebraniu licencji na prowadzenie domu maklerskiego była jak uderzenie obuchem. Proszę zauważyć, że przez rok KPWiG sprawdzała każdy dokument, więc trzeba było założyć, że gdyby coś było nie tak, to szybko podjęliby decyzję o odebraniu licencji. Dlatego czułem się uspokojony, że ta kontrola trwa tak długo. A potem ta afera. Oczywiście, że ja się z tym nieswojo czuję.

Czy to znaczy, że Pan był tylko tzw. twarzą WGI i nie miał Pan wiedzy, co się dzieje w firmie ani wpływu na decyzje inwestycyjne?

Ależ oczywiście. Nawet przez minutę nie miałem kontaktu z finansami firmy.

Wielu ludzi uważa jednak, że musiał Pan wiedzieć.

Ludziom trudno wytłumaczyć, na czym polega praca analityka. A przecież w Xelionie robię to samo. I również nie wiem, co się dzieje z finansami firmy. Mam swoje zadania, pracuję po kilkanaście godzin dziennie i nie interesuje mnie inwestowanie czy sprawy księgowe.

W przypadku WGI nie wiem nawet, jak te straty powstały. Wiem tyle, ile wyczytałem z prasy. Mogę tylko powiedzieć o moich osobistych odczuciach. Jak się pracowało w tej firmie, to nie miało się wrażenia, że coś jest nie tak.

Jak ta afera odbiła się na Pana osobie, karierze?

Odczułem to głównie psychicznie, dało mi to nieźle popalić. Jak dowiedziałem się, że odebrano licencję, od razu złożyłem wypowiedzenie i muszę przyznać, że panowie z zarządu nie robili mi problemu z odejściem. Pracowałem tam do końca kwietnia 2005 r., a w połowie maja byłem w Xelionie.

Bardzo szybko znalazł Pan nową pracę. Pracodawca nie miał obaw?

Było wiele propozycji. Nowy pracodawca wie doskonale, na czym polega praca takiego człowieka, i wiedział, że tam robiłem dokładnie to samo. Zawodowcy nie mogą mieć do mnie pretensji.

A czy znajomi zwracają się do Pana o poradę inwestycyjną?

Oczywiście, że się zwracają, ale odmawiam. Po pierwsze, nie jestem doradcą inwestycyjnym i nie powinienem doradzać. Po drugie, lubię mieć znajomych. Co by było, gdybym się pomylił? Zadzwoniłbym i powiedział - słuchaj, pomyliłem się. No i co? Możesz stracić znajomego. Jeśli już, to staram się tak omawiać temat, aby pokazać plusy i minusy, zostawiając decyzję zainteresowanym.

Czyli na imieninach u Piotra Kuczyńskiego nie rozmawia się o giełdzie, inwestycjach?

U mnie na imieninach mówi się o polityce, podróżach i innych miłych rzeczach. Oczywiście, jeśli jestem do czegoś bardzo przekonany, to wtedy o tym opowiadam. Zdarzyło mi się mówić jakiś rok temu na temat rynku mieszkań, że czeka nas stagnacja albo spadek cen. Bo było ku temu tysiąc powodów. Pisałem o tym w "Parkiecie".

W Pana ocenie rynek nieruchomości się kończy?

Rynek nieruchomości nie, ale rynek mieszkaniowy tak. Hossa tego typu, jaką widzieliśmy w ostatnim czasie, nie wróci w najbliższych latach. Bardziej spodziewam się stagnacji i nawet spadku cen, uspokojenia, z jakim mamy zazwyczaj do czynienia po czasie hossy. A później możliwy jest spokojny wzrost cen. To nie znaczy, że rynek nieruchomości czeka to samo. W cenie będą teraz działki rolne, szczególnie w atrakcyjnych lokalizacjach - morze, Mazury, góry.

O tym się jeszcze nie mówi. Pojawiają się co prawda poszczególne komentarze, artykuły na ten temat. Nie ma jednak jeszcze takiej eksplozji, jak to było w przypadku mieszkań w zeszłym roku. Gdy zacznie się o tym pisać masowo, będzie podobnie. Na razie ten rynek się rozpędza. Jaka branża ma szansę w najbliższym czasie zastąpić spółki deweloperskie?Dlaczego tak Pan uważa?

Z funduszy unijnych w formie dotacji napłynie do Polski 67 mld euro. Swoją drogą szkoda, że to nie jest kwota w złotych - 67 mld euro po 4 zł to jest 268 mld zł, a po 3,3 zł "tylko" 221 mld zł. Więc o 47 mld zł mniej - to nasz deficyt budżetowy z 1,5 roku. Bardzo dużo środków unijnych ma być przeznaczonych na infrastrukturę, w tym informatyczną. Jeśli polskie firmy będą potrafiły wygrywać przetargi, to mogą zarobić kolosalne pieniądze.

Co nas czeka w najbliższym czasie?

Nie widzę sygnałów, które mogłyby w najbliższym okresie sprowadzić bessę. Ale gotów jestem, tak jak Soros, szybko zmienić zdanie (śmiech).

Kompletnie nie wierzę też w panującą teorię decoupling, która zaczyna obecnie dominować. Po polsku to jest chyba desynchronizacja. Chodzi o to, że inne rynki - szczególnie te rozwijające się - odłączą się od wpływu Stanów Zjednoczonych i spowolnienie czy recesja w Stanach nie będą miały takiego wpływu, bo świat uratują rynki rozwijające się. Nie wierzę w to. Ale taka teraz panuje teoria, podobnie jak pod koniec hossy XX wieku mówiło się, że teraz jest nowa ekonomia i wszystko będzie inaczej. I oczywiście było tak jak zwykle i teraz też będzie jak zwykle.

Co to spowoduje? Gdzie jest zagrożenie?

Olbrzymia liczba funduszy hedgingowych oraz inwestowanie automatyczne są przerażające. Ostrzegał przed tym Międzynarodowy Fundusz Walutowy, mówiąc, że to może doprowadzić do kryzysu gorszego niż ten w 1987 r. Przeszło to przez rynek niezauważone.

Parę tygodni temu była konferencja z Harrym Markowitzem, tym od teorii portfela, i wtedy zadałem mu pytanie: jak ocenia prawdopodobieństwo kryzysu wynikającego ze stosowania automatycznych systemów inwestowania (ostrzegał przed tym nowojorski Fed). On się roześmiał i powiedział: 1.0, czyli kryzys na pewno będzie. Oczywiście ani ja, ani on nie jesteśmy w stanie powiedzieć kiedy, ale ryzyko rośnie wykładniczo.

Powtarzam więc doradcom - nie wierzcie, że decoupling będzie trwał stale. Owszem, giełda w Chinach zupełnie się uwolniła od wpływu USA. Tam ceny akcji są cztery razy wyższe, niż można to uzasadnić. W Indiach jest w tej chwili podobnie, w Argentynie i Brazylii także. Inflacja zaczyna szybko rosnąć. Uderza to konsumentów po kieszeniach. To jest niepokojące. A że nikt nie zwraca na to uwagi? Kiedyś zwróci. To tak samo jak z rynkiem nieruchomości. To się musi źle skończyć, choć nie wiem, kiedy. Ryzyko rośnie jednak szybciej, niż rosły jeszcze kilka tygodni temu indeksy.

Dziękuję za rozmowę.

fot. A. Cynka

Grudzień może być dobry dla akcji

Przez pięć lat obecnej hossy tak trudnej dla giełd sytuacji, jak obecnie, jeszcze nie było. Przyszły rok

będzie bardzo trudny. Jednak teraz zbliża się koniec roku, a to jest bardzo korzystny okres dla giełd.

Fundusze na całym świecie starać się będą jak najlepiej go zakończyć, a to często prowadzi do zwyżki

indeksów, zwanej rajdem św. Mikołaja. Jest to po

prostu gigantyczne "window dressing?. Duże spadki indeksów rzadko się wtedy zdarzają. Korzystny dla

posiadaczy akcji jest też układ techniczny.

W USA indeksy S&P 500 i DJIA spadły do poziomu o prawie 10 proc. niższego od szczytu i dynamicznie się odbiły. Taki spadek o 10 proc. uznawany jest w USA za standardową korektę. Udało się też obronić

wsparcie z sierpnia, dzięki czemu uchroniono rynek przed utworzeniem formacji podwójnego szczytu.

Podobnie wygląda sytuacja na naszym WIG20,

a indeks cenowy i mWIG40 wydają się kończyć falę

C korekty. Nie wiemy jeszcze, czy to jest fala C,

czy trzecia fala bessy, ale na tym etapie większość będzie uważała, że kończy się ostatnia fala spadkowa korekty. To wszystko sprzyja posiadaczom akcji,

dla których grudzień nie powinien być złym

miesiącem. Jest jeden warunek: z sektora

finansowego w USA nie mogą dotrzeć kolejne

fatalne informacje, ale mam wrażenie, że przed

Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego
Gospodarka
Ludwik Sobolewski rusza z funduszem odbudowy Ukrainy