Zastanawia mnie, na ile doradcy wykorzystują tę wiedzę.
Tego zapewne nikt nie wie. Oczywiście jeżdżę do doradców, spotykam się z nimi, dyskutujemy. Jednak czy i jak to wykorzystują, nie wiem.
Czy w takim układzie praca głównego analityka nie jest rozmienianiem wiedzy na drobne?
Pytanie, co nie jest w takim układzie rozmienianiem tej wiedzy?
Przy dużej wiedzy popartej bogatym doświadczeniem mógłby Pan być cenniejszy dla firmy, podejmując decyzje inwestycyjne.
Przy takim założeniu musiałbym mieć bezpośredni kontakt z klientami. Musiałbym uczestniczyć w rozmowach, każdemu z nich tłumaczyć, dlaczego indeksy zachowują się tak, a nie inaczej. Teraz robię to samo, ale na szerszą skalę. Mam niechęć do częstego kontaktu z dużymi grupami ludzi. Co nie znaczy, że mam z tym kłopot - spotykam się przecież z doradcami czy z dziennikarzami. Wolę jednak pracę w samotności, w zaciszu swojego gabinetu.
Jest Pan znany. W komentarzu pod Pańskim blogiem wyczytałem coś takiego: "Stał się Pan, Panie Kuczyński, symbolem". Czuje się Pan kimś na kształt guru?
Nie, zdecydowanie nie. Różni ludzie atakują mnie za różne rzeczy, a ja staram się im odpowiadać, nawet na najbardziej zaciekłe ataki. Przy tym opinie przechylone w drugą stronę są zdecydowaną przesadą. Analityków naprawdę lepszych ode mnie jest dużo więcej, choć nie wszyscy mają umiejętność swobodnego wypowiadania się w sposób zrozumiały dla szerszego odbiorcy. Ja absolutnie nie czuję się żadnym guru.
Mówi Pan, że są lepsi. Kto na przykład?
Taką osobą jest na przykład Wojciech Białek. Generalnie jest wielu bardzo mądrych ludzi, tylko nie zawsze potrafią wyłożyć swój sposób myślenia i wiedzę w sposób zrozumiały dla osób niezwiązanych z rynkiem. Dlatego staram się mówić prosto, bez analitycznego żargonu.
Przychodzi Panu ktoś do głowy?
Dam jeden przykład. Bardzo mądrym facetem jest Janusz Jankowiak. Ostatnio czytałem jego artykuł i przyznaję, że konkluzje wydawały mi się słuszne, ale drogi dojścia były nawet dla mnie dosyć skomplikowane, a co dopiero powiedzieć o osobach, które nie mają ciągłego styku z ekonomią i rynkiem.
Kogo więc czytać?
Ja generalnie nie czytuję polskich analityków. Zagranicznych - tak. Nie chciałbym wymieniać nazwisk, bo wszystko stanie się jasne. No, ale dobrze. Bardzo lubię Stevena Roacha z Morgana Stanleya. On jest nazywany "mister doomsday" i w branży jest uznawany za niedźwiedzia. Mnie również uważają za niedźwiedzia.
Jego analizy nie zawsze są trafne, bo posługuje się logiką, a z nią, jak wspomniałem, obecnie na rynku jest różnie. Za bardzo przywiązuje wagę do teorii z książek i w związku z tym widzi rzeczy w czarniejszych barwach, niż są w rzeczywistości. Lubię go czytać, ale nie bezkrytycznie. Dodam dla jasności - polskich analityków nie dlatego nie czytam, że ich nie cenię, ale żeby się nie sugerować.
Wspomniał Pan przed chwilą, że odpowiada nawet na najbardziej zaciekłe ataki.
Domyślam się, że chodzi o sprawę WGI, bo Pana nazwisko kojarzone jest z tą największą aferą naszego rynku kapitałowego. Według różnych szacunków, chodzi o kwotę nawet ponad 320 mln zł.
Ja zawsze słyszałem, że WGI obracało 130 mln zł. Jaka jest prawda? Nie wiem.
Czy Pan nie wiedział, co się dziez pieniędzmi w takich firmach jest żaden. A wpływ na decyzje zarządu mniej niż żaden. Do moich zadań należało szkolenie doradców, obserwowanie tego, co dzieje się na świecie, rozmowy z mediami i to wszystko.
Proces inwestycyjny w ogóle mnie nie interesował. Zresztą istnieje coś takiego, jak "chińskie mury" między analitykami a działem inwestycyjnym. Ja nie miałem nic wspólnego z inwestorami i w związku z tym, niestety, nic o tym nie wiedziałem.
Mówię: niestety, bo dla mnie też wiadomość o odebraniu licencji na prowadzenie domu maklerskiego była jak uderzenie obuchem. Proszę zauważyć, że przez rok KPWiG sprawdzała każdy dokument, więc trzeba było założyć, że gdyby coś było nie tak, to szybko podjęliby decyzję o odebraniu licencji. Dlatego czułem się uspokojony, że ta kontrola trwa tak długo. A potem ta afera. Oczywiście, że ja się z tym nieswojo czuję.
Czy to znaczy, że Pan był tylko tzw. twarzą WGI i nie miał Pan wiedzy, co się dzieje w firmie ani wpływu na decyzje inwestycyjne?
Ależ oczywiście. Nawet przez minutę nie miałem kontaktu z finansami firmy.
Wielu ludzi uważa jednak, że musiał Pan wiedzieć.
Ludziom trudno wytłumaczyć, na czym polega praca analityka. A przecież w Xelionie robię to samo. I również nie wiem, co się dzieje z finansami firmy. Mam swoje zadania, pracuję po kilkanaście godzin dziennie i nie interesuje mnie inwestowanie czy sprawy księgowe.
W przypadku WGI nie wiem nawet, jak te straty powstały. Wiem tyle, ile wyczytałem z prasy. Mogę tylko powiedzieć o moich osobistych odczuciach. Jak się pracowało w tej firmie, to nie miało się wrażenia, że coś jest nie tak.
Jak ta afera odbiła się na Pana osobie, karierze?
Odczułem to głównie psychicznie, dało mi to nieźle popalić. Jak dowiedziałem się, że odebrano licencję, od razu złożyłem wypowiedzenie i muszę przyznać, że panowie z zarządu nie robili mi problemu z odejściem. Pracowałem tam do końca kwietnia 2005 r., a w połowie maja byłem w Xelionie.
Bardzo szybko znalazł Pan nową pracę. Pracodawca nie miał obaw?
Było wiele propozycji. Nowy pracodawca wie doskonale, na czym polega praca takiego człowieka, i wiedział, że tam robiłem dokładnie to samo. Zawodowcy nie mogą mieć do mnie pretensji.
A czy znajomi zwracają się do Pana o poradę inwestycyjną?
Oczywiście, że się zwracają, ale odmawiam. Po pierwsze, nie jestem doradcą inwestycyjnym i nie powinienem doradzać. Po drugie, lubię mieć znajomych. Co by było, gdybym się pomylił? Zadzwoniłbym i powiedział - słuchaj, pomyliłem się. No i co? Możesz stracić znajomego. Jeśli już, to staram się tak omawiać temat, aby pokazać plusy i minusy, zostawiając decyzję zainteresowanym.
Czyli na imieninach u Piotra Kuczyńskiego nie rozmawia się o giełdzie, inwestycjach?
U mnie na imieninach mówi się o polityce, podróżach i innych miłych rzeczach. Oczywiście, jeśli jestem do czegoś bardzo przekonany, to wtedy o tym opowiadam. Zdarzyło mi się mówić jakiś rok temu na temat rynku mieszkań, że czeka nas stagnacja albo spadek cen. Bo było ku temu tysiąc powodów. Pisałem o tym w "Parkiecie".
W Pana ocenie rynek nieruchomości się kończy?
Rynek nieruchomości nie, ale rynek mieszkaniowy tak. Hossa tego typu, jaką widzieliśmy w ostatnim czasie, nie wróci w najbliższych latach. Bardziej spodziewam się stagnacji i nawet spadku cen, uspokojenia, z jakim mamy zazwyczaj do czynienia po czasie hossy. A później możliwy jest spokojny wzrost cen. To nie znaczy, że rynek nieruchomości czeka to samo. W cenie będą teraz działki rolne, szczególnie w atrakcyjnych lokalizacjach - morze, Mazury, góry.
O tym się jeszcze nie mówi. Pojawiają się co prawda poszczególne komentarze, artykuły na ten temat. Nie ma jednak jeszcze takiej eksplozji, jak to było w przypadku mieszkań w zeszłym roku. Gdy zacznie się o tym pisać masowo, będzie podobnie. Na razie ten rynek się rozpędza. Jaka branża ma szansę w najbliższym czasie zastąpić spółki deweloperskie?Dlaczego tak Pan uważa?
Z funduszy unijnych w formie dotacji napłynie do Polski 67 mld euro. Swoją drogą szkoda, że to nie jest kwota w złotych - 67 mld euro po 4 zł to jest 268 mld zł, a po 3,3 zł "tylko" 221 mld zł. Więc o 47 mld zł mniej - to nasz deficyt budżetowy z 1,5 roku. Bardzo dużo środków unijnych ma być przeznaczonych na infrastrukturę, w tym informatyczną. Jeśli polskie firmy będą potrafiły wygrywać przetargi, to mogą zarobić kolosalne pieniądze.
Co nas czeka w najbliższym czasie?
Nie widzę sygnałów, które mogłyby w najbliższym okresie sprowadzić bessę. Ale gotów jestem, tak jak Soros, szybko zmienić zdanie (śmiech).
Kompletnie nie wierzę też w panującą teorię decoupling, która zaczyna obecnie dominować. Po polsku to jest chyba desynchronizacja. Chodzi o to, że inne rynki - szczególnie te rozwijające się - odłączą się od wpływu Stanów Zjednoczonych i spowolnienie czy recesja w Stanach nie będą miały takiego wpływu, bo świat uratują rynki rozwijające się. Nie wierzę w to. Ale taka teraz panuje teoria, podobnie jak pod koniec hossy XX wieku mówiło się, że teraz jest nowa ekonomia i wszystko będzie inaczej. I oczywiście było tak jak zwykle i teraz też będzie jak zwykle.
Co to spowoduje? Gdzie jest zagrożenie?
Olbrzymia liczba funduszy hedgingowych oraz inwestowanie automatyczne są przerażające. Ostrzegał przed tym Międzynarodowy Fundusz Walutowy, mówiąc, że to może doprowadzić do kryzysu gorszego niż ten w 1987 r. Przeszło to przez rynek niezauważone.
Parę tygodni temu była konferencja z Harrym Markowitzem, tym od teorii portfela, i wtedy zadałem mu pytanie: jak ocenia prawdopodobieństwo kryzysu wynikającego ze stosowania automatycznych systemów inwestowania (ostrzegał przed tym nowojorski Fed). On się roześmiał i powiedział: 1.0, czyli kryzys na pewno będzie. Oczywiście ani ja, ani on nie jesteśmy w stanie powiedzieć kiedy, ale ryzyko rośnie wykładniczo.
Powtarzam więc doradcom - nie wierzcie, że decoupling będzie trwał stale. Owszem, giełda w Chinach zupełnie się uwolniła od wpływu USA. Tam ceny akcji są cztery razy wyższe, niż można to uzasadnić. W Indiach jest w tej chwili podobnie, w Argentynie i Brazylii także. Inflacja zaczyna szybko rosnąć. Uderza to konsumentów po kieszeniach. To jest niepokojące. A że nikt nie zwraca na to uwagi? Kiedyś zwróci. To tak samo jak z rynkiem nieruchomości. To się musi źle skończyć, choć nie wiem, kiedy. Ryzyko rośnie jednak szybciej, niż rosły jeszcze kilka tygodni temu indeksy.
Dziękuję za rozmowę.
fot. A. Cynka
Grudzień może być dobry dla akcji
Przez pięć lat obecnej hossy tak trudnej dla giełd sytuacji, jak obecnie, jeszcze nie było. Przyszły rok
będzie bardzo trudny. Jednak teraz zbliża się koniec roku, a to jest bardzo korzystny okres dla giełd.
Fundusze na całym świecie starać się będą jak najlepiej go zakończyć, a to często prowadzi do zwyżki
indeksów, zwanej rajdem św. Mikołaja. Jest to po
prostu gigantyczne "window dressing?. Duże spadki indeksów rzadko się wtedy zdarzają. Korzystny dla
posiadaczy akcji jest też układ techniczny.
W USA indeksy S&P 500 i DJIA spadły do poziomu o prawie 10 proc. niższego od szczytu i dynamicznie się odbiły. Taki spadek o 10 proc. uznawany jest w USA za standardową korektę. Udało się też obronić
wsparcie z sierpnia, dzięki czemu uchroniono rynek przed utworzeniem formacji podwójnego szczytu.
Podobnie wygląda sytuacja na naszym WIG20,
a indeks cenowy i mWIG40 wydają się kończyć falę
C korekty. Nie wiemy jeszcze, czy to jest fala C,
czy trzecia fala bessy, ale na tym etapie większość będzie uważała, że kończy się ostatnia fala spadkowa korekty. To wszystko sprzyja posiadaczom akcji,
dla których grudzień nie powinien być złym
miesiącem. Jest jeden warunek: z sektora
finansowego w USA nie mogą dotrzeć kolejne
fatalne informacje, ale mam wrażenie, że przed