Reformy w telewizji

Na jakiej podstawie dziewięćdziesiąt parę procent ludzi zdobywa się na mgliste pojęcie o gospodarce, które przydaje się później do perorowania na imieninach u cioci, wpadania lub wypadania z depresji, oddania głosu na najmniej nie lubianą partię? Poglądy większości na gospodarkę kształtuje naturalnie telewizja. Pozostałe poglądy zresztą też. Zgoda. Można się załamać. Ale z ekonomią w telewizji to jest nawet coś więcej niż tylko zwykła katastrofa. To wieczna klęska. Jakiś dopust boży.Zobaczmy, co też takiego wyprawia telewizja ze słynnymi koalicyjnymi czterema reformami.Jak reforma samorządowa, to tylko: nikt nic nie wie; pieniędzy mało; sobie dużo płacą; i w ogóle, tfu, ohyda. Jak reforma służby zdrowia, to tylko strajki w słusznej, choć może lekko moralnie nagannej, sprawie; kasy, co nie chcą kontraktować usług medycznych; sanatoria opustoszałe; chorzy z czerniakiem pozbawieni przez bezdusznych urzędników prawa do pastylek (ca 20 tys. USD); inni, którym odmawia się szansy zwykłego przeszczepu szpiku (ca 100 tys. złotych); dzieci głodujące; ludzie umierający, bo karetka z niewłaściwej kasy nie chciała przyjechać. jak reforma emerytalna, to tylko fundusze wyrzucające na kampanię reklamową 100 mln USD na poczet naszych przyszłych składek. Jak reforma oświatowa, to koniecznie: bezrobotni nauczyciele; rodzice protestujący przeciw zamykaniu szkół; dzieci podcinające sobie żyły w obronie ukochanej pani.Słowem: czysta zgroza. Sodoma i Gomora. takie jest życie - mówią nam smutni telewizyjni reporterzy. A w tle mają dymiące zgliszcza administracji im. Bączkowskiego, judymowej służby zdrowia, poczciwego gierkowskiego ZUS-u i szkolnictwa z ducha Korczaka. Czyli wszystko, co znamy z idealnej przeszłości, do czego wzdychamy po nocach, bo było tak cudowne, zanim rząd tego nie zepsuł 1 stycznia 1999 r.Czy to jest normalne? To znaczy, czy my żyjemy w normalnym kraju? Odpowiedź nie jest wcale łatwa. Teoretycznie wydawałoby się, że jest normalnie. Demokracja ma swoje prawa. One dotyczą również w pewnym sensie mediów, które robią sobie z informacjami, co im się żywnie podoba. Ale z drugiej strony, w naszym przypadku przełamana została granica, której przyzwoita telewizja, tym bardziej telewizja publiczna, raczej skrupulatnie przestrzega. Co to za granica? To proste - mowa nie o żadnych wzniosłych hasłach, nie o misji, rzetelności, nawet nie o profesjonalizmie. Chodzi o rzecz znacznie bardziej prozaiczną, bo o granicę zwykłej śmieszności.W przyzwoitej telewizji publicznej redaktor ekonomiczny nie puściłby materiału o skutkach strukturalnych reform, sporządzonego wedle klucza "człowiek pogryzł psa". Wiedziałby, że to ośmieszy nadawcę, pokaże, jaki z niego bęcwał i dureń. Gdzie są reformy strukturalne, są i ofiary, bo rzecz idzie nade wszystko o racjonalizację publicznych wydatków. Postulat przywrócenia ofiarom statusu beneficjentów nie istniejącego systemu, wszystko jedno wypowiedziany czy tylko domyślny, świadczy zatem o umysłowej ciasnocie. Rozczulanie tym widza dowodzi zaś już tylko jednego: totalnej dla niego pogardy. Skoro skutkiem reform ma być racjonalniejsze wydatkowanie moich pieniędzy, dlaczego telewizja publiczna bez przerwy poucza mnie, że powinny one być wydatkowane tak, jak poprzednio? Przecież to debilne.Stosowanie przez telewizję szantażu moralnego jest w przypadku informowania o reformach działaniem antyobywatelskim. Telewizja nie odwzorowuje gospodarczej rzeczywistości, ale stara się petryfikować nierzeczywistość. Jak w przypadku 80 osób personelu czekającego w sanatorium na 4 pacjentów. Jak wtedy, gdy bez komentarza pokazuje nam nauczycieli "z pełnymi kwalifikacjami", tyle że bez wykształcenia, domagających się gwarancji zatrudnienia dla siebie i niezatrudniania młodych po studiach wyższych.Informacja gospodarcza, która wyciska z nas łzy wzruszenia nad losem poszkodowanych przez reformy, jest kiczowatym bublem. I nie chodzi tu o żaden ortodoksyjny czy nieortodoksyjny liberalizm, lecz o robienie dj wody z przeciętnego mózgu nałogowego telewidza.

JANUSZ JANKOWIAK