Nowa i stara ekonomia

Całe kohorty ekonomistów i ekonomistopodobnych łamią sobie dziś zęby, próbując ugryźć dwa najtłustsze kąski ostatnich lat w światowej gospodarce. Imają się oni różnych sztuczek, objaśniając anomalie Stanów Zjednoczonych i Japonii. I tu, i tam spełniają się w praktyce najgorsze sny teoretyków. Wszystko jest tak, jak być nie powinno. I nic się nie zgadza.

No, bo jak najkrócej opisać przypadek amerykański? Wyższe podatki, szybki wzrost, nadwyżka budżetowa, maleńka inflacja, ledwie żywe bezrobocie, negatywne oszczędności, wielki boom konsumpcyjny i gigantyczne bąble na wszystkich możliwych aktywach. A co się wyrabia w tej nieszczęsnej Japonii? Zgodny chór coraz mniej cierpliwie sufluje walecznym Japończykom, żeby wreszcie dali sobie spokój z tym za mocnym pieniądzem, zbyt restrykcyjnym budżetem, za dużą nadwyżką handlową i wieczystym zatrudnieniem, żeby wpuścili do gospodarki trochę deficytów, pieniądza, bezrobocia, inflacji i temu podobnych wyklętych rzeczy. Krótko mówiąc - żeby znów skapitulowali.Dzisiejsza Ameryka i dzisiejsza Japonia budzą nie tylko zainteresowanie. Budzą też, niestety, strach. Wszyscy się boją, co będzie dalej, czym skończy się ten rozdział bezprecedensowego ekonomicznego rewizjonizmu. Atawistyczny strach jest jak najbardziej ludzki. Kiedy człowiek nie potrafi czegoś ogarnąć rozumem, to się zwyczajnie boi. Wszystko jedno: czarownic, inflacji albo deflacji. Ekonomiści nie ustają w wysiłkach, by odczarować najbardziej tajemnicze fenomeny współczesnej gospodarki, ale bez sukcesu. Teoria ekonomii, będąc jedną z najbardziej konserwatywnych współczesnych nauk, jest zarazem jedną z najbardziej elastycznych sztuk. Pod tym względem przypomina trochę teologię katolicką.Czym bowiem jest "nowa ekonomia"? Próbą podważenia starych dogmatów, wspartą na solidnej podstawie empirycznych obserwacji zglobalizowanej gospodarki. Ta próba przebiega pod hasłem: "w nowych warunkach stare prawa nie działają". "Nowa ekonomia" powiada np., że globalizacja zerwała klasyczne więzi między zatrudnieniem i inflacją (płacową i cenową), zniweczyła odwieczne, wkuwane przez generacje studentów ekonomii w Chicago, relacje między wydatkami rządowymi a popytem globalnym i inflacją. Bezpieczna "nieiflacyjna stopa bezrobocia" obniżyła się, bo rynki finansowe w ostatnich latach zmieniły strukturę popytu na pracę. Wydatki rządowe pompują, co prawda, jak dawniej popyt, ale już bez podnoszenia cen, bo konkurencja międzynarodowa jest coraz powszechniejsza - również w dziedzinach uznawanych dotychczas za klasyczne non-tradeables."Stara ekonomia", broniąc mocy praw uniwersalnych, odwołuje się do nadzwyczajnych okoliczności usprawiedliwiających dzisiejszą inflacyjną niewrażliwość Ameryki i deflacyjną nadwrażliwość Japonii. Ostatnio "The Economist" - opowiadający się kategorycznie po stronie dobrej, starej ekonomii, wcale nie przekreślonej nowym globalizmem - streścił pracę Rogera Brinnera ("Is Inflation Dead?"), z której wynika, że to wszystko, co się wyrabia w Ameryce, zawdzięczamy: spadkowi cen ropy, mocnemu dolarowi, taniemu importowi, zwyżce na Wall Street, pozwalającej pracodawcom obniżyć koszty zatrudnienia (tańsze programy emerytalne) oraz hamowanemu przez konkurencję i rządowe oszczędności wzrostowi wydatków na ochronę zdrowia. Z kolei dwumiesięcznik "Foreign Affairs" wydrukował tekst Michaela E. Portera i Hirotaka Takeuchi ("Fixing What Really Ails Japan"), gdzie autorzy dowodzą, że chorej Japonii z pewnością nie postawią na nogi większe wydatki rządowe, lecz tylko prawdziwa rynkowa rewolucja (Japonia drugą Polską?).Problem polega na tym, że jeśli rację ma "nowa ekonomia", to nadal nic nie wiemy o przyszłości gospodarki amerykańskiej i japońskiej. A jeśli racja jest po stronie "starej ekonomii", znaczy to, że, niestety, wiemy już wszystko. Albo będą cuda bez końca, albo szybki koniec cudów. Prawdziwie diabelska alternatywa.

JANUSZ JANKOWIAK