Okiem spekulanta
Warszawska GPW od niedawna wprowadziła do obrotu giełdowego kontrakty terminowe na euro. Na krok ten zdecydowano się, pomimo że notowane już futures na dolara okazują się zupełnie nieprzydatnym dla inwestorów instrumentem. Powód tego jest jeden: całkowity brak płynności.Obroty na giełdzie na kontraktach dolarowych ograniczają się do kilku transakcji w czasie sesji. Wolumen najczęściej nie przekracza kilku sztuk, co sprawia, że gra na takim rynku mija się z celem. Liczba otwartych pozycji wynosi obecnie 157, co również nie jest wielkością porażającą. Jeszcze gorzej jest z futures na euro, gdzie standardem jest całkowity brak obrotu na wielu sesjach, a liczba otwartych pozycji wynosi zaledwie 20. Jaka jest przyczyna takiej sytuacji? Przede wszystkim podejście zarówno samej giełdy, jak i biur maklerskich. Przypomnę, że początkowo prowizja na tym rynku wynosiła 40 zł, dokładnie tyle samo, ile w przypadku kontraktów terminowych na WIG20. Biura maklerskie bardzo powoli zrozumiały, że takie opłaty są nie do zaakceptowania i prowizje powoli zaczęły się obniżać. W celu rozwinięcia rynku z pobierania 5 zł od każdej transakcji zrezygnowała giełda, ale efekt tego działania był znikomy. Na dodatek, na początku obrotu kontraktami do dyspozycji inwestorów był praktycznie jeden rodzaj zleceń, podczas gdy na bardziej rozwiniętych rynkach jest ich kilkanaście.Powód niepowodzeń GPW jest jeszcze jeden, może najważniejszy. Otóż istnieje konkurencja w postaci Warszawskiej Giełdy Towarowej, gdzie zasady obrotu są nieco inne. WGT przy organizacji rynku skorzystała z pomocy Chicago Board of Trade, największej i być może najlepszej giełdy towarowej na świecie. Efekt współpracy był taki, że od samego początku inwestorzy otrzymali kilka rodzajów zleceń, następnie wprowadzono dwie kluczowe dla rynku terminowego instytucje: maklera niezależnego i brokera. Zupełnie inny poziom prowizji (8-10 zł), wreszcie uzależnienie depozytu zabezpieczającego od wyników osiąganych przez inwestorów, jak i horyzontu czasowego zawieranych przez nich transakcji sprawiły, że w ciągu kilku tygodni WGT udało się osiągnąć obroty, o których GPW może tylko marzyć. Płynność rynku zapewniają właśnie maklerzy niezależni, którzy działają na własny rachunek, płacą bardzo niskie prowizje oraz depozyty zabezpieczające i dzięki temu mogą zarabiać nawet na najmniejszych zmianach kursu. Są zatem w stanie dokonywać większej liczby transakcji. Brokerzy spełniają podobną funkcję jak giełdowi specjaliści (tylko trochę lepiej), mogą także działać na własny rachunek.Jednak po początkowym sukcesie handel na WGT również nieco "siadł". Wolumen na kontraktach dolarowych bardzo szybko osiągnął granicę 100 sztuk na sesję, ale od dłuższego czasu praktycznie nie rośnie. Jedynie stale wzrastająca liczba otwartych pozycji (ponad 400), wskazuje na coraz większą liczbę inwestorów zainteresowanych tym rynkiem. Co stoi na przeszkodzie dalszemu rozwojowi WGT? Wydaje się, że głównie dwie przyczyny: mocno ograniczony dostęp do przebiegu notowań i słabość kapitałowa działających tam biur maklerskich, która może zniechęcać inwestorów do powierzania im większej gotówki. Obydwa te mankamenty można by wyeliminować przy współpracy z GPW. Dlatego konkurencja obu giełd z pewnością nie działa na korzyść inwestorów. GPW powinna zrozumieć, że nie ma szans na skuteczną rywalizację z WGT, bo stwarzane przez nią warunki handlu są znacznie gorsze. Na rozwiniętych rynkach giełdy instrumentów pochodnych i papierów wartościowych działają wprawdzie oddzielnie, jednak nie powinno to wykluczać współpracy WGT i GPW. Rozwój rynku walutowych kontraktów terminowych byłby wtedy o wiele bardziej dynamiczny.
TOMASZ JÓŹWIK