Okiem spekulanta

Prezes GPW Wiesław Rozłucki obawia się odsunięcia warszawskiego parkietu na drugi plan po tym, jak giełdy we Frankfurcie i Wiedniu uruchomią elektroniczną platformę obrotu akcjami firm z Europy Środkowej i Wschodniej. - Zebranie tego, co najlepsze, z naszego rynku zatrzyma jego rozwój, a mamy jeszcze przed sobą dużo do zrobienia i nie będzie to ogólnie dobre dla rynku europejskiego - powiedział prezes Reuterowi.Czy obawy prezesa są słuszne? Niestety, tak i z przykrością trzeba stwierdzić, że polskiemu rynkowi rzeczywiście grozi marginalizacja. W czasie kwietniowego seminarium poświęconego perspektywom rozwoju rynku kapitałowego w Polsce, W. Rozłucki, jako główne słabości naszego rynku kapitałowego wymienił: niską opłacalność ofert publicznych w długim okresie, niewielką kapitalizację giełdy, brak proinwestycyjnych rozwiązań podatkowych i wysokie koszty pośrednictwa.Moim zdaniem, prezes zapomniał chyba o jeszcze jednej słabości, może nawet najważniejszej. Jest nią sama nasza giełda. Spróbujmy przyjrzeć się w wielkim skrócie drodze, jaką warszawski parkiet przeszedł w czasie kilku ostatnich lat i co w tym czasie zaoferowano inwestorom, aby ułatwić im grę. Zaczynaliśmy od pięciu spółek notowanych w systemie kursu jednolitego. Pierwszym udogodnieniem było wprowadzenie dogrywek, najpierw jednostronnych. Później, po ustaleniu kursu, można było zawierać transakcje w dwie strony. Dopiero po pięciu latach wprowadzono notowania ciągłe i był to produkt wadliwy. A to dlatego, że najpierw kurs tych samych akcji ustalano na fixingu. Na czołowych rynkach świata takich rozwiązań się nie stosuje. I w tym stanie przetrwaliśmy praktycznie do teraz.Należy jeszcze odnotować, że w ubiegłym roku uruchomiono handel kontraktami terminowymi na indeks WIG20, ale to również był (i jest) bubel. Zapomniano bowiem dodać przynajmniej kilku podstawowych rodzajów zleceń niezbędnych do, w miarę bezpiecznej, gry na instrumentach pochodnych. Przede wszystkim zleceń typu stop ograniczających straty, a przecież praktycznie w każdej książce poświęconej futures można przeczytać, że w momencie otwarcia pozycji należy od razu (!) założyć "stopa".Mimo tych wszystkich słabości giełda rosła. Kapitalizacja głównego parkietu z 7,1 mld zł na koniec 1994 r. wzrosła do 80 mld w I kwartale br. Jednocześnie średnia wartość obrotów na sesję zwyżkowała ze 120 do 180 mln zł. Zatem z 10-krotnie większej kapitalizacji niż przed pięcioma laty udaje się "wyciągąć" zaledwie o 50 proc. większe obroty.Dlaczego zatem prezes domaga się zwiększenia kapitalizacji rynku, skoro giełda nie jest w stanie uzyskać z tego tytułu znacząco wyższych obrotów? Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy?Jednym z nich jest chyba to, że przez pierwsze lata swego istnienia giełda nie miała konkurencji, nikt zatem nie był w stanie jej zmusić do podniesienia jakości usług. Kiedy pojawiły się GDR-y, kiedy pojawiła się wreszcie możliwość legalnego inwestowania na zagranicznych rynkach kapitałowych, dla wszystkich stało się jasne, że giełda w Warszawie nie jest monopolistą. Nie jest jeszcze za późno, żeby nasz parkiet uratować przed marginalizacją. Myślę jednak, że zapowiadana na przyszły rok zmiana systemu nie wystarczy. Boję się, że tak jak poprzednie produkty oferowane przez Giełdę Papierów Wartościowych będzie on miał wady ograniczające płynność handlu.

TOMASZ JÓŹWIK