Projekt budżetu '2000
Pytanie o to, czy tempo wzrostu gospodarczego pozostaje w związku z wielkością wpływów budżetowych wydawało się dotąd raczej banalne. Podobnie zresztą nie dałoby się zrobić docentury żmudnie badając dawno przebadane związki między inflacją a wpływami do budżetu. Tak było. Ale teraz jest już inaczej. Wiele oczywistych zależności stanęło w całkiem nowym świetle, odkąd w projekcie przyszłorocznego budżetu Ministerstwo Finansów nadludzkim wysiłkiem dokonało autokorekty.Ta autokorekta ujawniła nieznane dotąd szerzej ekonomiczne korelacje. Dlatego, bez cienia przesady, można powiedzieć, że najnowsza wersja projektu przyszłorocznego budżetu cieszyć się będzie niekłamanym zainteresowaniem ze strony ekonomistów, polityków, instytucji, a nawet - czego wykluczyć nie sposób - z innej strony, ot choćby takiej, powiedzmy, Hanny Krall.Chodzi o to, że Ministerstwo Finansów broni naprawdę trudnej, niektórzy powiedzieliby może nawet - beznadziejnej tezy. A heroizm przyciąga powszechną uwagę. W przyszłym roku tempo wzrostu będzie niższe niż pierwotnie zakładano, inflacja pozostanie bez zmian, ale wpływy budżetowe i tak wybujać mają ponad pierwsze przymiarki. I te dodatkowe wpływy, jakieś, lekko licząc, 1,5 mld złotych, można będzie skierować na różne nieoczekiwane wydatki, w tym głównie na dotację do budzącego powszechny niepokój emerytów - i nie tylko - Funduszu Ubezpieczeń Społecznych.Dzięki temu godnemu podziwu i nieczęstemu w tradycyjnej ekonomii zbiegowi okoliczności, da się uchować na planowanym poziomie bardzo nieznaczny, nieustępliwie zresztą malejący, deficyt budżetowy. To znaczy, żeby być precyzyjnym: deficyt zmaleje w wielkościach realnych, ale ponieważ PKB też będzie mniejszy, to procentowy deficyt nieznacznie pewnie podskoczy. Ale to da się przecież jakoś wytłumaczyć zagranicznym ekspertom. W końcu dlatego są ekspertami.Na pytanie: jak da się przeprowadzić cały ten skomplikowany manewr, odpowiedź jest prosta: trzeba dużo pracować w dziedzinie twórczej księgowości, co pozwoli wiele nominalnych składników budżetu realnie z budżetu wyrzucić; trzeba osiągnąć maksymalnie duże przychody z prywatyzacji; zarobić netto na reformie podatkowej; zmaksymalizować dochody niepodatkowe (cła, opłaty skarbowe, wpłatę z zysku NBP, dywidendę); wycisnąć, ile się da, z opodatkowania konsumpcji niewrażliwej na gorszą koniunkturę (akcyza z paliw, tytoniu, alkoholu); ciąć, gdzie się da wydatki. Ot, i cała zagadka. Proste to wszystko jest naprawdę niesłychanie.W ministerialnym bilansie skonsolidowanego sektora publicznego na przyszły rok zabrakło następujących pozycji: wydatki na ustawowe rekompensaty - 0,6% PKB; koszty pozabudżetowego kredytowania - 0,2% PKB; środki pomocowe z Unii Europejskiej - 0,3% PKB. Dorzućmy do tego prawdopodobnie niedoszacowany deficyt budżetów samorządowych (0,5% PKB). A teraz podliczmy wynik.Po autoporawkach, zgodnie z projektem budżetu, wynik skonsolidowanego sektora publicznego mógłby w przyszłym roku zamknąć się deficytem nie większym niż 2,5-2,6% PKB, czyli powinien pozostać na tegorocznym poziomie. Tyle że już w tym roku w rzeczywistości, po uwzględnieniu wszystkich pominiętych przez centralnego rachmistrza składników, ten deficyt nieznacznie przekroczy 3% PKB. A w roku 2000, ostrożnie licząc, rachunek może wyglądać już tak: 2,5-2,6% (oficjalne) + 1,6% (zapomniane) = 4,1-4,2% PKB. To jest naprawdę prawdziwa, najprawdziwsza i bardzo optymistyczna prognoza wyniku skonsolidowanego sektora publicznego na przyszły rok. Optymistyczna, bo ten wynik jeszcze nie zmusza do wszczęcia ostrych procedur sanacyjnych, przewidzianych w ustawie o finansach publicznych.Tutaj, niestety, cudu nie ma. Za wolniejsze tempo wzrostu płaci się większym deficytem. Jest to obrzydliwie ortodoksyjna, tradycyjna, ekonomia. A jednak, z jakichś trudnych do nazwania powodów, budzi większe zaufanie niż postmodernistyczne wygibasy Ministerstwa Finansów.
JANUSZ JANKOWIAK