Już za chwilę, za niedługi momencik, ożyje nie dobita kwestia naszych podatków. Wrócimy tam, gdzie tę kwestię, za sprawą weta pana prezydenta, a więc nie całkiem z własnej i nieprzymuszonej woli, żywcem pogrzebaliśmy w roku ubiegłym. Czy należy przez to rozumieć, że wrócimy dokładnie w to samo miejsce, gdzie osadziła nas odwaga, upór i bezkompromisowe umiłowanie prawdy, prawa oraz sprawiedliwości głowy naszego państwa? No, jednak niezupełnie. Lekko się bowiem przez ten stracony rok posuniemy. Niestety, niekoniecznie w stronę raju.Po pierwsze - przyrost prywatnych krajowych oszczędności, który leży u podstaw podatkowej reformy, staje się problemem coraz bardziej gardłowym. Po drugie - podpis prezydenta pod ustawą o PIT znacznie zyska na wadze w trakcie kampanii wyborczej. Po trzecie - za sprawą niemieckiej lewicy, najwyraźniej chyba społecznie wrażliwej inaczej, oczekiwać należy fali podatkowych rewolucji w Unii Europejskiej, co stawia nas, prawdę powiedziawszy, pod ścianą. Nikt nie lubi być stawiany pod ścianą, a już Polak przez Niemca, to nawet szkoda gadać.Na szczęście każdą z tych wysoce niesprzyjających obiektywnych okoliczności możemy, jeśli tylko zechcemy, całkiem subiektywnie przerobić na - jak najbardziej egoistyczną - korzyść.I tak, jeśli nie będzie obcięcia podatków osobistych dla najlepiej zarabiających (większe oszczędności prywatne), to musi nastąpić jeszcze głębsza niż w tym roku redukcja deficytu finansów publicznych (mniejsze ujemne oszczędności). Stawką w tej grze jest głębokość deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, czyli wzrost ryzyka destabilizacji kursu walutowego, uboczny skutek masowego i długotrwałego importu oszczędności zagranicznych. Alternatywy, przynajmniej z ekonomicznego punktu widzenia, wydają się więc więcej niż oczywiste: albo wygra tolerancja dla zróżnicowań dochodowych; albo nastąpi brutalne poszukiwanie oszczędności w wydatkach publicznych; albo rządzącym pozostanie już tylko wziąć na siebie odpowiedzialność za wystawienie kraju na ryzyko kryzysu finansowego.Jeśli więc pan prezydent nie zmieni przypadkiem doradcy doradzającego mu, co robić z nieszczęsną ustawą PIT-owską, to z pewnością zostanie zmuszony przynajmniej zmienić argumentację do cna już zużytą w roku ubiegłym. Może się też zdarzyć, czego z góry wykluczyć nie sposób, że sam doradca ekonomiczny pana prezydenta, po dogłębnym namyśle, zmieni jednak zdanie. Sprzeciw prezydenta wobec redukcji podatków, w przededniu wyborów, byłby zapewne niezwykle kosztownym błędem. Na taką ekstrawagancję to chyba jednak Pałacu nie stać. Już prędzej okaże się, że kraj stać na mniejsze podatki.I tu, umiejętnie żonglując argumentami, powołać się można właśnie na wielce politycznie instruktywny przykład niemieckiej socjaldemokracji, żeby już nie wspominać o Zielonych. Nasi zachodni sąsiedzi nie idą, nigdy nie szli, w awangardzie ekonomicznego progresywizmu. Skoro więc zdecydowali się zredukować u siebie obciążenia podatkowe, to najwyraźniej nie dlatego, że Schroedera ogarnął liberalny szał ŕ la Balcerowicz. Niemcy nie mają takich jak my problemów z deficytem obrotów bieżących, nie mają specjalnych kłopotów z prywatnymi oszczędnościami. Tkwią za to pod nieprzyjemnie ich uciskającą prasą mikroekonomicznej konkurencyjności. Uznali więc, że najwyższa pora zabrać się za obcinanie kosztów pracy. Niemcy z powodu tradycyjnie wysokich podatków są dziś tam, gdzie my będziemy bez wątpienia jutro. Dlatego całkiem niegłupio zabrzmi w naszej sytuacji tak bardzo obcy nam slogan: co masz zrobić jutro - zrób dzisiaj.Czy naprawdę najpoważniejsze argumenty przemawiające przeciw obcięciu podatków da się łatwo obrócić na rzecz ich redukcji? To zależy. A od czego? Najogólniej mówiąc, jak prawie wszystko w życiu, od talentu, pracowitości i łutu szczęścia. Jeśli dyskusja o wadach i zaletach niższych podatków będzie dobrze przygotowana i rzetelnie, na płaszczyźnie merytorycznej, prowadzona; jeśli procedury legislacyjne nie zostaną kompletnie skracikowane - to naprawdę trudno będzie logicznie, w kategoriach ekonomicznych, uzasadnić wysokie podatki obroną konieczną Rzeczpospolitej przed hordą półgłówkowatych liberalnych neandertalczyków. To się nie uda nawet najbardziej czarującemu profesorowi ekonomii w Europie Środkowowschodniej, jakim bez wątpienia jest Marek Belka.Na wszelki wypadek przypomnijmy jednak, o jakiej reformie podatkowej w ogóle jest mowa, bo z tym mogą być nadal pewne trudności. Otóż, chodzi o zmiany w systemie fiskalnym rozłożone na wiele lat, o zmiany, które nie skończą się raptownym obniżeniem wpływów budżetowych. Mowa o reformie, która przewiduje, co prawda, ostrą zmianę w strukturze finansów publicznych, ale za to łagodne zmiany w samym wolumenie budżetowych wpływów i wydatków. I z tego właśnie powodu reforma ta atakowana jest równocześnie z dwóch skrzydeł: za niesprawiedliwość przez tradycjonalistyczną lewicę, a za mały radykalizm w zwalczaniu fiskalizmu przez prawicę spod nieco przykurzonego znaku "supply-siders".Żeby jeszcze raz spaprać w tym roku nasze podatki, trzeba by się naprawdę solidnie postarać. Więc się wszyscy ze wszystkich sił postarają. Uda się. Co się ma nie udać?
Janusz JANKOWIAK