Polska waluta przeżywa trudne dni. Przyczyny nerwowości są oczywiste. Narasta deficyt na rachunku obrotów bieżących, a zadłużenie zagraniczne firm przekracza 20 mld dolarów. Kapitał krótkoterminowy i portfelowy, jaki napłynął do Polski w ostatnim roku, stanowi ok. 1/3 sumy rezerw zagranicznych. Gdyby zatem doszło do panicznego odpływu walut, moglibyśmy mieć prawdziwy kryzys walutowy z poważnymi tego konsekwencjami dla realnej gospodarki.W ostatnich dniach pojawiło się wiele uspokajających wypowiedzi osób odpowiedzialnych za politykę walutową. Wystarczył mocny komentarz pani Hanny Gronkiewicz-Waltz, by złoty odrobił 8 groszy w stosunku do dolara. To pokazuje, jak ważną rolę w warunkach niepewności na rynku walutowym grają czynniki psychologiczne. Banki i inwestorzy chcą wiedzieć, że ktoś w ogóle przejmuje się sytuacją makroekonomiczną, że wie, jakie przedsięwziąć środki, że sytuacja nie wymyka się spod kontroli. Na krótką metę złotego może ustabilizować, a nawet wzmocnić podwyżka stóp procentowych. Jeżeli inflacja utrzymywać się będzie na poziomie powyżej 10%, to zapewne Rada Polityki Pieniężnej zdecyduje się na kolejną podwyżkę stóp. To mogłoby jednak jeszcze przyspieszyć zadłużanie się firm w bankach zagranicznych. Poprzednie podwyżki stóp nie wpłynęły na poprawę rachunku bieżącego. Teraz mogłoby być podobnie. Doświadczenia krajów przechodzących kryzys, np. Brazylii, pokazuje, że stabilizowanie kursu walutowego jedynie rosnącymi stopami, przy braku ogólnej równowagi w gospodarce, na dłuższą metę nie może się udać. Teraz ruch należy do rządu.Rząd może i powinien uspokoić rynek walutowy, informując o swych zamiarach poważnego zredukowania w przyszłym roku deficytu budżetowego i przedstawiając wiarygodny harmonogram całkowitej likwidacji deficytu w ciągu kilku lat. Radykalne cięcia wydatków budżetowych, szczególnie transferów socjalnych i płac sfery budżetowej, miałyby podwójne znaczenie ? psychologiczne i realne. Pokazywałyby, że rząd ma program stabilizowania gospodarki i nie zamierza z niego rezygnować nawet wobec zbliżających się kampanii politycznych. W średnim i dłuższym okresie obniżenie deficytu budżetowego i długu państwa obniżałoby negatywne oszczędności i działało na rzecz poprawy stanu rachunku bieżącego. Krótko mówiąc, rząd powinien wrócić do zarzuconego przed dwoma laty programu chłodzenia popytu wewnętrznego i w konsekwencji ograniczania wzrostu gospodarki.W środowisku polskich polityków odpowiedzialnych za gospodarkę przywykło się uważać, że wzrost gospodarczy w naszym kraju nie powinien spadać poniżej 5%, ale utrzymywać się na poziomie 6?7%. Polska rzeczywiście tak wysokie tempo wzrostu może utrzymywać, pod warunkiem szybkiej poprawy efektywności na poziomie przedsiębiorstw i utrzymywania wysokiego poziomu oszczędności krajowych. Jeżeli jednak warunki te nie są spełnione, szybkie tempo wzrostu musi powodować wzrost inflacji oraz nierównowagę zewnętrzną. Gdy narasta ona do poziomów niebezpiecznych, zadaniem polityka odpowiedzialnego za gospodarkę jest działanie na rzecz ograniczenia tempa wzrostu. Chłodzenie popytu wewnętrznego jest programem skrajnie niepopularnym politycznie. Oznacza bowiem hamowanie wzrostu dochodów gospodarstw domowych albo przez wyższe podatki, albo przez cięcia transferów socjalnych. Polscy politycy są pod naciskiem swych konkurentów i opinii publicznej, która domaga się pobudzania, a nie ograniczania wzrostu. Rząd bardzo krótko i częściowo skutecznie chłodził popyt wewnętrzny w pierwszych miesiącach swego funkcjonowania. Polityka ta zbiegła się ze światowym kryzysem finansowym, który nie dosięgnął naszego kraju, co można uznać za sukces rządu i jego polityki gospodarczej. Ale w powszechnej opinii 4-procentowy wzrost był klęską w roku ubiegłym. Nawet zwolennicy polityki chłodzenia gospodarki wolą dziś używać innych sformułowań. Tymczasem to, czego naprawdę potrzeba dziś polityce gospodarczej, to konsekwentne chłodzenie popytu wewnętrznego, przede wszystkim przez obcięcie budżetowego deficytu. To będzie oznaczać zwolnienie tempa wzrostu w tym i być może w przyszłym roku. Zwolnienie, ale przecież nie wygaszenie. Odpowiedzialni politycy powinni wyraźnie powiedzieć, że jest to cena, jaką musimy zapłacić za utrzymanie zdrowych podstaw gospodarki.

Witold Gadomskipublicysta ?Gazety Wyborczej?