Jedną z podstaw nowoczesnej gospodarki jest prawidłowo działający rynek kapitałowy. Pozwala on na dość efektywną redystrybucję oszczędności i zwiększa możliwości inwestycyjne. Pewną komplikacją tej zależności w polskiej sytuacji są bardzo wysokie wyceny spółek, które według standardów rozwiniętych gospodarek nie powinny się utrzymywać zbyt długo (ale szczęśliwie, nie jesteśmy jeszcze zupełnie rozwiniętą gospodarką).
Jak zwykle w przypadkach gdy indeksy biją historyczne maksima, ścierają się dwa poglądy. Pierwszy, optymistyczny, wyraża się maksymą "tym razem jest inaczej" i neguje wszystkie porównania i sugestie jakoby wyceny były zbytnio napompowane. Drugi to oczywiście pogląd sceptyków zwracających czasem uwagę, że sformułowanie "tym razem jest inaczej" należy do najdroższych wypowiedzianych kwestii w historii rynków finansowych.
Chciałbym zwrócić uwagę na strukturę popytu na warszawskiej giełdzie. Od długiego już czasu gros środków pochodzi od inwestorów instytucjonalnych, czyli głównie otwarte fundusze inwestycyjne i towarzystwa funduszy inwestycyjnych. Nie trzeba wielkiej wnikliwości, żeby stwierdzić, że w ostatecznym rozrachunku za tymi instytucjami stoją pieniądze tzw. zwykłych obywateli. Ale to przecież nie oni podejmują decyzje inwestycyjne. Fundusze mają tę zaletę, że stosunkowo małym kosztem można kupić portfel odpowiadający rynkowemu - przy kwotach rzędu kilku tysięcy złotych jest to szczególnie cenna zaleta. Ale trzeba pamiętać, że coraz więcej osób decyduje się ominąć pośredników i zainwestować samodzielnie. A ostatnimi czasy na niczym tak nie dało się zarobić, jak na ofertach pierwotnych (pod warunkiem, że udało się zdobyć choć kilka akcji przy gigantycznych wręcz redukcjach). Schemat działania jest w tym wypadku prosty - pożyczamy środki w biurze maklerskim, składamy zamówienie i sprzedajemy prawa do akcji lub akcje na pierwszej sesji.
A teraz wyobraźmy sobie inwestora indywidualnego, który mając świadomość konieczności dodatkowego oszczędzania na emeryturę, czyta opracowania domów maklerskich, być może sam zajmuje się wyceną spółek, obserwuje, wybiera i inwestuje, mając nadzieję na długoterminowe zyski. Co łączy te dwa typy inwestorów? Podatek Belki.
Niezależnie od wszystkiego, fiskus zabiera 19 proc. dochodu. Nie chcę tu się stawiać po stronie którejś z tych grup inwestorów - im ich jest więcej, tym większa płynność, a to już samo w sobie jest wartością. Jednak czy ingerencja państwa nie mogłaby w tym przypadku być lepiej nakierowana? Można przecież przyjąć proste kryterium podziału między krótkoterminowymi spekulantami a długoterminowymi inwestorami - jest nim czas trzymania pozycji. Przyjmijmy, że cezurą tą będzie rok. Co przyniosłaby taka zmiana?