Deklaracja szefowej Domu Maklerskiego Pekao, że inwestorzy, którzy mieli problemy z dostępem do swoich rachunków inwestycyjnych w trakcie fuzji, powinni zadowolić się tym, że dostali notowania w czasie rzeczywistym, jest dla mnie zaskakująca. Zwłaszcza w świetle tego, co mówi - że reklamacje złożyło kilka osób.
W tej sytuacji jakaś dodatkowa, bogatsza oferta dla tej nielicznej grupki nie stanowiłaby praktycznie żadnego kosztu dla banku, a byłaby znakomitym posunięciem z punktu widzenia PR. Tak samo jak rezygnacja z opłaty za rozstanie się z brokerem. Bo bank mógłby pokazać swoją ludzką stronę, że nie jest wolny od słabości, ale przecież walczy z ułomnościami, pokonuje je i jest hojny. Byliby zadowoleni klienci, kwiaty, łzy radości - i szansa na happening, który służyłby poprawie z lekka popsutej opinii banku.
Tymczasem skończyło się na notowaniach w czasie rzeczywistym, czyli w sumie prawie na niczym. W tej sytuacji podejrzenia pozostaną. Podejrzenia, że liczba poszkodowanych wcale nie była taka mała, jak twierdzi biuro maklerskie Pekao, i bogatsza oferta dla większej, nie kilku-, ale kilkudziesięcioosobowej grupy poszkodowanych byłaby już znacznie droższa. Znacznie droższa, ale do przełknięcia dla największego banku w Polsce. Stąd bierze się inne podejrzenie, które dotyczy tego, że bank - choć klientów ma wielu - o każdym z nich pamięta. Zwłaszcza o tych, którzy zbyt głośno narzekali i tym samym dodali kłopotów Pekao w trudnej sytuacji. I ci na pewno nie mogą liczyć na więcej niż bankowa przyzwoitość nakazuje.