Nic dziwnego, że przybysze zza Atlantyku wykorzystują okazję. - Przy takich cenach po prostu nie można powiedzieć "nie". Tani dolar w stosunku do euro nam pomaga. A ceny domów tylko zachęcają - zacytował niedawno największy amerykański dziennik "USA Today" jedną z Belgijek, która wydała na domek w Miami Beach 270 tys. dolarów. Ma on jej służyć za miejscówkę na wakacje.
Jak szacują specjaliści, amerykańskie domy i apartamenty w kondominiach są dziś dla klientów ze Starego Kontynentu średnio o 30 proc. tańsze niż w szczycie hossy mniej więcej półtora roku temu. Złożyły się na to zarówno spadki cen nieruchomości, sięgające dotąd kilkunastu procent, jak i umocnienie euro do "zielonego", które od początku zeszłego roku wyniosło około 20 proc. Wprawdzie można spodziewać się, że domy w USA jeszcze potanieją, jednak dalsza deprecjacja dolara już taka pewna nie jest. Gdyby jankeska waluta zaczęła odrabiać straty, podobna okazja, jak obecnie, mogłaby się prędko nie powtórzyć.
Czas agentów-poliglotów
Z zeszłorocznych danych amerykańskiego Narodowego Stowarzyszenia Pośredników Nieruchomości (NAR) wynika, że z zainteresowanymi kupnem nieruchomości obcokrajowcami miało wtenczas do czynienia około jednej trzeciej tamtejszych agencji nieruchomości. Z tego 30 proc. klientów stanowili Europejczycy.
Dziś prawdopodobnie ten odsetek jest wyższy. Dla wielu pośredników interesy z obcokrajowcami stały się szansą na przetrwanie trudnych czasów w swojej branży. Stosują oni specjalne zachęty. Werbują i szkolą agentów biegłych w obcych językach, zatrudniają prawników znających się na międzynarodowych inwestycjach, pomagają w załatwieniu kredytów hipotecznych, których uzyskanie w przypadku osób otrzymujących dochody poza USA zazwyczaj wymaga specjalnych zabiegów. Czasami idą dużo dalej - są skłonne opłacić przelot i zakwaterowanie w hotelu, jeśli dana osoba zdecyduje się na zakup domu czy apartamentu.