Pracownicy i reprezentujące ich związki zawodowe chcą jak najprędzej dogonić średnie płace w Unii albo przynajmniej polskich tynkarzy czy posadzkarzy, którzy potrafią w miesiąc zarobić 8 tys. zł netto albo ponad 3,2 tys. zł brutto w dużym przedsiębiorstwie, i to legalnie.

Kto jest temu winien? Pracodawcy winią za rozbuchane oczekiwania nie tylko m.in. media. Zwłaszcza w dużych zakładach pracownicy, dzięki prasie, dowiadują się, jakie pensje i premie dostają ich szefowie, którzy w potocznej opinii robią niewiele więcej niż picie kawy i jazda służbowym samochodem. Dowiadują się też, ile udało się wynegocjować w innych zakładach. Stawiają więc coraz wyższe żądania. A jeśli właściciel się nie zgodzi - zgodnie z ustawą o rozwiązywaniu sporów zbiorowych dają mu trzy dni na decyzję, a potem rozpoczynają procedurę, która pozwoli w razie potrzeby przeprowadzić legalny strajk. A tych może nas czekać w przyszłym roku wiele.

Kij w mrowisko wsadził właśnie minister finansów. W projekcie budżetu zapisał dla przedsiębiorstw z udziałem Skarbu Państwa wzrost płac o 8 proc. Pracodawcy z Komisji Trójstronnej byli gotowi na 3,9, czyli 1 pkt proc. więcej, niż prognozowana przez nich inflacja. Stanowisko rządu w ostatnich latach było bliższe przedsiębiorcom, bo liczono się z ryzykiem, że podwyżki w przedsiębiorstwach państwowych spowodują lawinę żądań w firmach prywatnych... co ostatecznie nakręci inflację. Jan Vincent-Rostowski tłumaczy, że wskaźnik i tak przekraczano np. w energetyce i górnictwie, więc czuje się rozgrzeszony. Takie wyjaśnienie to jednak za mało.