"Postawienie bardzo ambitnego terminu wejścia do strefy euro wystawia na szwank wiarygodność rządu czy premiera na rynkach finansowych. Można zakładać, że jego deklaracja nie była konsultowana z bankiem centralnym czy ministrami, a biorąc pod uwagę konieczność dokonania zmian w konstytucji, przy obecnym układzie politycznym składanie takich deklaracji wydaje się mocno przedwczesne" - powiedział Dybuła podczas konferencji prasowej.
W jego opinii, ważniejszy jest jednak fakt, że polska gospodarka nie jest jeszcze przygotowana do wejścia do strefy euro. Nie chodzi tu tylko o niskie PKB na mieszkańca czy brak elastyczności rynku pracy, ale także niedoinwestowanie sektora energetycznego, czy braku efektywnej infrastruktury przemysłowej. Samo wejście do strefy euro wcale nie musi oznaczać szybszego tempa wzrostu gospodarczego, a przykładem mogą być Portugalia i Włochy.
"Dobrym przykładem jest natomiast Słowacja, gdzie cały plan był bardzo dobrze przygotowany - najpierw zliberalizowano rynek pracy, zacieśniono politykę fiskalną, co umożliwiło wprowadzenie podatku płaskiego. Później przeprowadzono reformę emerytalną i dopiero na samym końcu, gdy te problemy zostały rozwiązane, podjęto decyzję o wejściu do ERM2" - pochwalił Dybuła.
Tymczasem tak szybka deklaracja o przyjęciu euro już w 2011 r. może spowodować w naszym kraju spore problemy. Konieczne jest więc najpierw wprowadzenie i zakończenie niezbędnych reform, a dopiero później deklaracje.
"Warto by było poczekać do momentu, gdy nasz poziom PKB na mieszkańca wg parytetu siły nabywczej, względny poziom cen będą na poziomie co najmniej 75-80% dla strefy euro. Przy rozsądnym scenariuszu ekonomicznym różnic w dynamice PKB w okolicach 3,0% na naszą korzyść, tą drogę udało by się przejść w ciągu 10 lat, czyli w 2018 r." - wyjaśnił analityk BNP.