Oblicze bessy cały czas się zmienia. Podczas gdy pierwsza połowa roku upłynęła pod znakiem zawieruchy przede wszystkim na rynkach rozwiniętych, to ostatnie miesiące doprowadziły do rozprzestrzenienia się kryzysu praktycznie na wszystkie giełdy. Trzymające się wcześniej stosunkowo mocno "emerging markets", ostatnio nadrabiają "zaległości" względem przecenianych od dłuższego czasu giełd w USA czy Europie Zachodniej.
Rozprzestrzenienie się epidemii bessy doprowadziło do tego, że indeksy takie jak brazylijska Bovespa czy południowokoreański Kospi dotarły do poziomów z połowy 2006 roku, czyli z czasu pamiętnego nagłego tąpnięcia na rynkach wschodzących (to wtedy po raz pierwszy od kilku lat zaczęto mówić o ostrym ataku awersji do ryzyka, tyle że wówczas była to jedynie próbka tego, z czym do czynienia mamy obecnie). Powód przyłączenia się emerging markets do światowej bessy nietrudno wskazać - nie może być inaczej w sytuacji, gdy gwałtownie tanieją surowce, których wcześniejsze wysokie ceny podtrzymywały notowania akcji w krajach eksportujących te surowce.
Można powiedzieć, że "przerabiamy" więc kolejny etap bessy. Tanieje już chyba wszystko, co teoretycznie powinno tanieć w czasie powszechnej ucieczki od ryzyka i recesji w światowej gospodarce - akcje, surowce i waluty na rynkach wschodzących. Pozytywne jest to, że skoro bessa jest na tak zaawansowanym etapie, to jesteśmy bliżej jej końca niż początku. Problem w tym, że w międzyczasie (tzn. do momentu, gdy wygaśnie potencjał spadkowy) bieg wydarzeń może jeszcze bardziej wymknąć się spod kontroli.
10 lat temu spadek cen surowców był jednym z impulsów decydujących o wybuchu tzw. kryzysu rosyjskiego (problemów ze spłatą przez Rosję zagranicznych kredytów) oraz bankructwa ogromnego funduszu hedgingowego LTCM. Kto zagwarantuje, że teraz na którymś rynku wschodzącym również nie dojdzie do podobnych wydarzeń?