Do jesieni tego roku na emocje inwestorów spoglądaliśmy przez pryzmat zachowań, do jakich przyzwyczailiśmy się przez ostatnie kilkanaście czy kilkadziesiąt lat.
Najpierw w początkowej fazie bessy punktem odniesienia były kolejne korekty hossy z lat 2003-2007. Potem, gdy negatywna tendencja nasilała się, porównania szły w kierunku trwalszych załamań koniunktury giełdowej, jakie występowały w czasie poprzednich bess. Gdy przestały one być adekwatne do obecnej sytuacji, tłem dla wydarzeń stały się kryzysy nawiedzające rynki w końcówce lat 90. XX wieku, by ostatecznie analitycy i inwestorzy zaczęli odwoływać się do Wielkiej Depresji z lat 30., która przyniosła największe straty giełdom i gospodarkom. Trudno wyobrazić sobie gorsze czasy. To w dobry sposób obrazuje narastanie pesymistycznych nastrojów. Pod tym względem rzeczywiście zbliżamy się do punktu kulminacyjnego.
Czego jeszcze brakuje?
Potwierdzeniem coraz bardziej pesymistycznego spojrzenia na przyszłą koniunkturę jest spadek bazy na kontraktach terminowych na WIG20 do ujemnego poziomu (cena futures jest niższa niż wartość indeksu). To oznacza, że inwestorzy godzą się otwierać krótkie pozycje i zamykać długie po cenach niższych niż wynika to z realnej bieżącej wartości kontraktu. Taką sytuację można tłumaczyć oczekiwaniami na dalszą zniżkę cen.
Co prawda, w ostatnich dniach zmalała liczba spółek osiągających 12-miesięczne minima. W czwartek było ich ponad 39 proc., wobec rekordowych ponad 57 proc. 10 października. Nienotowane nigdy wcześniej poziomy osiąga natomiast odsetek firm, których notowania znajdują się poniżej 12-miesięcznej średniej. Jest ich 98 proc., co oznacza, że zaledwie 7 walorów ma wyższy kurs niż przeciętnie w ostatnich 12 miesiącach. To pokazuje, z jak silnym trendem mamy do czynienia.