Indeks S&P 500, rosnąc o prawie 2,3 proc., wydłużył serię nieprzerwanej zwyżki do sześciu miesięcy. A to i tak skromne osiągnięcie w porównaniu z benchmarkiem rynków wschodzących, który ma za sobą aż dziesięć kolejnych miesięcy na plusie! To seria najdłuższa od 2004 r., co akurat nastraja dość optymistycznie (wtedy był to dopiero pierwszy etap kilkuletniej hossy, w trakcie której najmocniejsze były właśnie emerging markets).

Jednocześnie pojawiają się też jednak kolejne sygnały mogące przemawiać za nieco większą korektą w ramach trwającej hossy. Ubiegłotygodniowe badanie Investors Intelligence pokazało, że odsetek „niedźwiedzi” wśród tzw. doradców na Wall Street spadł do poziomu najniższego od pamiętnego szczytu euforii w styczniu 2018 r. (kiedy to ekscytowano się „Goldilocks” w gospodarce). Kiedy grono pesymistów staje się tak wąskie, dużo łatwiej o ewentualne potknięcia. Z kolei comiesięczny sondaż Amerykańskiego Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych (AAII) przyniósł wieści o najniższym od końcówki 2021 r. udziale gotówki w portfelach. W ostatnich dniach głośno też było o tzw. omenie Hindenburga, czyli dość rzadko spotykanym, skomplikowanym sygnale technicznym, mającym wieścić głębszą korektę na horyzoncie.

Trudniej wywróżyć, czy takie potencjalne tąpnięcie miałoby nastąpić już w cieszącym się raczej dobrą sławą listopadzie, który przyniósł zwyżkę S&P 500 w dziewięciu z ostatnich 10 lat.