We wtorek minęło 35 sesji od ostatniego rekordu S&P 500. Poprzednim razem dłużej na rekord trzeba było czekać jeszcze na przełomie lat 2012/2013 (aż 74 sesje). Z technicznego punktu widzenia S&P 500 balansuje na linii trendu wzrostowego poprowadzonej po serii lokalnych dołków, począwszy od dna mocnej korekty kulminującej w połowie października ub.r. W razie pęknięcia wsparcia indeks znalazłby się najniżej od kilku miesięcy. Nie dramatyzujmy jednak. Od zadyszki z opcją pogłębienia korekty jeszcze daleka droga do prawdziwej bessy. Jak się powszechnie zwraca uwagę, ostatniej słabości na Wall Street towarzyszyła seria rozczarowujących danych makro. Tymczasem obrazujący to zjawisko obliczany przez Citigroup indeks niespodzianek ekonomicznych jest już na poziomach, przy których ustanawiał dołki w połowie lat 2010 i 2012. Wyraźnie niżej zszedł tylko w trakcie kulminacji obaw przed nawrotem recesji w 2011 r. Skoro zatem skala rozczarowań jest już tak znaczna, to teraz paradoksalnie otwiera się przestrzeń do odczytów danych lepszych od obniżonych oczekiwań.

I jeszcze jedna sprawa. O ile od października ub.r. do lutego trwała fala obniżek prognoz zysków spółek, o tyle ostatnio ten negatywny trend wyhamował. Prognozy zarówno na ten rok, jak i przyszły są już w miarę stabilne. O ile w tym roku zarobki firm z S&P 500 mają urosnąć symbolicznie, o tyle już w przyszłym wzrost ma wynieść ponad 12 proc. Jakkolwiek trzeba się liczyć z ryzykiem pogłębienia korekty na Wall Street, to jednak na dłuższą metę trend wzrostowy ma mocnych sojuszników.