Poza spadającymi jak kamień w wodę notowaniami dużych spółek przez ostatnie dwa tygodnie coraz bardziej widoczna była słabość także w segmencie małych i średnich firm. Dodatkowo byłaby to trzecia pod rząd końcówka roku bez znanego z zachodnich parkietów, a u nas zapomnianego już fenomenu, czyli tzw. rajdu św. Mikołaja. Trudno nie ulec wrażeniu, że nad naszym rynkiem ciąży jakaś klątwa. Tym razem jednak nie jesteśmy osamotnieni. Na innych parkietach też powiało grozą, a wizja świątecznych zwyżek się ulotniła. W zamian pojawił się strach przed powtórką z sierpniowego krachu, przy którym rolę detonatora odgrywałaby pierwsza od dekady podwyżka stóp przez Fed, a ładunkiem wybuchowym byłoby wygaśnięcie w najbliższy piątek opcji na amerykańskie indeksy akcji. Wcześniej głównym antybohaterem grudnia stał się, zupełnie niezamierzenie, prezes Mario Draghi, który najpierw rozbudził oczekiwania, a następnie srodze je zawiódł. Spadki na zachodnich parkietach były dotkliwe, ale w gruncie rzeczy związane tylko z umocnieniem się euro względem dolara. Najwyraźniej inwestorzy dość wybiórczo potraktowali wpływ zmian walutowych na rynki gdyż w tak sprzyjających warunkach surowce wcale się nie umocniły, a amerykańskie akcje, których zyski cierpiały przez mocną walutę, nie urosły. Wręcz przeciwnie. Żeby jeszcze bardziej skomplikować świąteczną układankę na rynkach, chiński bank centralny znowu zaczął mieszać przy mechanizmie ustalania kursu, czego bezpośrednią konsekwencją było ponowne osłabienie się juana i powrót sierpniowych obaw. Tak jak wtedy również teraz uznaję ten krok za gest bardziej symboliczny niż prowadzący do prawdziwej wojny walutowej. Chiny nie muszą iść śladem Japonii, przynajmniej jeszcze nie teraz. Znacznie bardziej interesujące i potencjalnie niebezpieczne wydarzenia mają miejsce na globalnym rynku długu korporacyjnego. Szczególną wymowę miały informacje dotyczące zawieszenia umorzeń w dwóch funduszach agresywnie inwestujących na rynku obligacji śmieciowych. Głównym problemem nie była jednak gwałtowna fala niewypłacalności firm, lecz kłopoty z niską płynnością instrumentów i masową ucieczką inwestorów. Ten sygnał z rynku obligacji jest na pewno żółtą kartką dla hossy na Wall Street, ale jeszcze nie czerwoną. Przypomnę tylko, że w grudniu 2011 roku wcale nie mieliśmy lepszych nastrojów, a sytuacja gospodarcza na świecie nie wyglądała lepiej niż teraz. Nie przeszkodziło to jednak indeksowi S&P500 rozpocząć tuż przed świętami „rajdu", który był kontynuowany w pierwszych tygodniach nowego roku. Mam nadzieję, że tym razem sytuacja się powtórzy.