Jest piątek 12 lutego, godzina 10. Na skrzynkę mailową dostałem powiadomienie, że środki w wysokości 10 euro zostały zdeponowane na moim koncie w Binance. Przelew z ING na giełdę trwał więc dwa dni, zgodnie z informacjami banku. Doczekałem się i mogę zacząć handlować.
Problemy platformy
Na platformę loguję się dopiero w poniedziałek rano. I tu od razu zaznaczę, że pod względem przejrzystości nie jest to najlepsza platforma handlowa, z jakiej korzystałem. Mnogość zakładek i funkcji przyprawia na starcie o lekką dezorientację. W porównaniu z kontem maklerskim w ING, które miałem okazję testować, jest to zdecydowany przerost formy nad treścią. Nawet w porównaniu z „błyszczącymi" interfejsami brokerów forexowych platforma Binance wypada dość chaotycznie. Żeby było jasne, po kilku chwilach jestem w stanie znaleźć stan swojego portfela i przejść do arkusza zleceń. Niemniej w międzyczasie wiele niepotrzebnych funkcji odciąga i rozprasza moją uwagę. Jestem jednak wyrozumiały, bo giełda ma dopiero cztery lata, a aktywów na rynku i związanych z nimi możliwości przybywa, więc z pewnością niełatwo to ogarnąć od strony funkcjonalnej i projektowej.
W zakładce „Przegląd portfela" otwieram „Główne konto" i w sekcji „Saldo gotówkowe" widzę, że moje 10 euro jest tam, gdzie być powinno. Czas kupić pierwsze dogecoiny. Wchodzę w zakładkę „Rynki", a w polu wyszukiwarki wpisuję „DOGE/EUR". Jest. Klikam i przenosi mnie do interfejsu handlowego, na którym widzę m.in. arkusze kupna i sprzedaży, wykres świecowy i wykaz ostatnich transakcji na interesującej mnie parze. Ktoś, kto chociaż raz zawierał transakcję na tradycyjnej giełdzie czy na rynku forex, powinien szybo się tu odnaleźć. Pod wspomnianym wykresem kursu jest opcja składania zleceń. Zgodnie z regulaminem giełdy minimalna wartość zlecenia na tej parze to 10 euro. Chcę wejść „all in", ale okazuje się, że po uwzględnieniu prowizji nie spełniam wymaganego progu. Przelewam więc kolejne 10 euro i czekam dwa dni, by środki zostały zaksięgowane na koncie w Binance.
Jest czwartek godzina 11. Moje saldo wynosi 20 euro. Przechodzę do arkusza zleceń dla DOGE/EUR. Aktualny kurs wynosi 0,04222 euro, a więc około 50 proc. poniżej ostatniego szczytu notowań (niedoczytanie regulaminu w tym przypadku okazało się opłacalne). Można to uznać za niezły rabat, choć – jak wspominałem w pierwszym artykule tego cyklu – zmienność kursu jest tutaj kosmiczna, a co za tym idzie, równie wysokie jest ryzyko tego typu spekulacji. Jestem tego świadom, poza tym to jest transakcja próbna. Chcę okrągłą liczbę dogecoinów, przy której przekroczę limit 10 euro. Nabywam 250 sztuk po cenie 0,04234 euro. Prowizja wyniosła mnie 0,25 dogecoina, czyli 0,1 proc. wartości zlecenia. Wracam do salda mojego portfela. Stan jest następujący: 9,465 euro i 249,75 dogecoina. Tym sposobem po raz pierwszy w życiu stałem się posiadaczem słynnej kryptowaluty-mema. I teraz mam dwie opcje – albo trzymam swój „skarb" na koncie Binance, albo przesyłam na własny portfel. Czym to się różni? Jeśli trzymam na giełdzie, to klucze prywatne są w posiadaniu giełdy. Jeżeli więc Binance zostanie zaatakowany przez hakerów, to moje środki mogą paść ich łupem. Jeśli prześlę dogecoiny na swój portfel, wówczas tylko ja posiadam klucze prywatne i tylko ja mogę dysponować swoimi środkami. Nie chroni mnie to oczywiście w 100 proc. przed hakerami, ponieważ są różne typy portfeli o różnych poziomach zabezpieczeń. Ale o tym niżej...