To spostrzeżenie Immanuela Kanta doskonale pasuje do „The Deficit Myth" Stephanie Kelton. W zamierzeniu autorki ma to być popularny – tzn. adresowany do laika – wykład nowoczesnej teorii pieniądza (MMT). I napisany jest rzeczywiście przystępnie. A mimo to zostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Nadzieja, że dzięki Kelton w końcu zrozumiem tę obiecującą, ale budzącą wiele kontrowersji, teorię, okazała się płonna. Nie można wykluczyć, że jestem tak głęboko zanurzony w ekonomię głównego nurtu, że trudno mnie konwertować na inne wyznanie. Do MMT podchodzę jednak z autentyczną ciekawością i otwartością, mając świadomość, że heterodoksyjność teorii nie musi oznaczać jej fałszywości. Podręcznik MMT, który ma tę koncepcję wprowadzić pod strzechy, a nie przekonuje nawet chcących się dać przekonać, uznaję więc za rozczarowujący.
Podstawą MMT jest teza, że
„kraj, który emituje własną walutę, nigdy nie napotyka ograniczenia finansowego". To oznacza, że deficyt sektora finansów publicznych ani dług publiczny same w sobie nigdy nie stanowią w takim „suwerennym monetarnie" kraju problemu. Rząd po prostu stwarza pieniądze, kiedy je wydaje. Wbrew temu, co twierdzą krytycy MMT, to nie oznacza, że rząd może wydawać do woli. Musi się liczyć z pewnymi ograniczeniami, w tym przede wszystkim z inflacją. Dopóki ta jest pod kontrolą, dopóty wydatki można zwiększać. Ba, nawet trzeba to robić, bo niska inflacja to przejaw niepełnego wykorzystania mocy wytwórczych.
Wszystko to brzmi świetnie w czasach, gdy inflacja nie jest problemem. Kelton nie potrafi jednak wytłumaczyć, jak wyobraża sobie tłumienie wzrostu cen w postulowanym przez MMT układzie instytucjonalnym, w którym bank centralny nie byłby niezależny od rządu. Wydaje się też, że nieuchronną konsekwencją tej teorii byłby wzrost roli państwa w gospodarce. A to może budzić wątpliwości natury etycznej, do których Kelton również się nie odnosi. GS