Spełnia się czarny sen polskiej branży maklerskiej. Udział zagranicznych brokerów w obrotach na GPW wciąż rośnie. Jeszcze w 2017 r. nie przekraczał on 40 proc. W 2023 r. osiągnął zaś rekordowy poziom 58,1 proc. Dzisiaj karty na naszym rynku rozdają takie firmy jak: Goldman Sachs, BofA Securities, JPMorgan, Morgan Stanley czy też UBS. Z jednej strony globalizacja i demokratyzacja rynków jest trendem, od którego nie ma odwrotu i ma także swoje pozytywne aspekty. Z drugiej strony powstaje pytanie, czy te pozytywy są na tyle duże, by przykryć negatywne aspekty związane z tym zjawiskiem. Tych nie brakuje i mocno dają się we znaki polskim brokerom, a w konsekwencji także i całemu rynkowi.
Głównie blue chips
Siła zagranicznych brokerów na GPW już dawno przestała być dziełem przypadku i splotem korzystnych uwarunkowań. Dzisiaj sam Goldman Sachs, który jest zdecydowanym numerem jeden na naszym parkiecie, odpowiada za ponad 20 proc. obrotów, jakie są realizowane na głównym rynku. W pierwszej piątce najaktywniejszych brokerów za 2023 r. mieliśmy w sumie cztery zagraniczne firmy. To przestaje być już nawet przewaga, a zaczyna się robić dominacja.
– Zdalni członkowie generują dzisiaj w okolicach 60 proc. obrotu na rynku kasowym, do tego pewnie wciąż jakaś część obrotu tych klientów przechodzi poprzez lokalnych brokerów. Patrząc więc czysto statystycznie, są bardzo ważni dla rynku głównie, gdy spojrzymy przez pryzmat płynności – mówi Bartosz Świdziński p.o. prezesa Erste Securities.
Problem jednak w tym, że zagraniczni brokerzy mają też swoją specyfikę. Ich uwaga od zawsze koncentrowała się i nadal koncentruje na największych i najbardziej płynnych spółkach notowanych na GPW. Tutaj płynność rodzi płynność i w przypadku zdalnych członków giełdy prowadzi to do ograniczenia pola zainteresowania głównie do spółek z WIG20.