Dwa lata temu, w obliczu załamania cen akcji i obligacji korporacyjnych, nadciągającej recesji i niemal pewnej deflacji, banki centralne wpadły w panikę i zdecydowały się na spektakularne poluzowanie polityki monetarnej. Dziś sytuacja się odwróciła. Utrzymująca się najwyższa od kilku dekad inflacja doprowadziła do gwałtownego zacieśnienia polityki pieniężnej. W odpowiedzi rynek akcji na Wall Street oraz rynek obligacji korporacyjnych zaliczyły w tym roku największy spadek od pamiętnego krachu.
Co dalej z hossą?
Minęło zaledwie sześć tygodni od zakończenia jednego z najlepszych lat ostatniej dekady na Wall Street, a indeks Nasdaq oddał praktycznie połowę ubiegłorocznych wzrostów, dochodząc do poziomu z lutego 2021 r. DAX jest na poziomie z kwietnia, WIG z czerwca, a indeks S&P 500 w okolicach sierpnia ub.r. Generalnie zachowanie głównych światowych parkietów koresponduje z nieco ezoterycznym, ale mimo wszystko często sprawdzającym się cyklem prezydenckim w USA (słabość w drugim roku prezydentury) czy nawet cyklem dekadowym (drugi rok dekady należy do najsłabszych). Nawet jednak jeśli 2022 r. zakończy się spadkiem giełdowych indeksów, co do niedawna wydawało się większości strategów zupełnie nierealnym scenariuszem, to nie oznacza to, że spadki będą nam towarzyszyły nieprzerwanie od pierwszej do ostatniej sesji tego roku. Nawet po pęknięciu bańki spekulacyjnej dot-comów, gdy indeks Nasdaq w ciągu dwóch miesięcy tąpnął o 40 proc., w kolejnych kilku miesiącach urósł o 40 proc., odrabiając dwie trzecie przeceny. Dopóki głównych przyczyn ostatnich spadków szuka się nie w nadchodzącej słabości gospodarek czy zapowiedzi pogorszenia się wyników firm, ale raczej w szybszym i bardziej znaczącym, niż oczekiwano, zacieśnieniu polityki monetarnej przez banki centralne, to moim zdaniem hossa na giełdach nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Patrząc na najniższe od marca 2020 r. odczyty różnych wskaźników nastrojów wśród inwestorów czy też wysoki udział gotówki w portfelach funduszy inwestycyjnych towarzyszący najniższej od kilku lat względnej alokacji w amerykańskie akcje (a w spółki technologiczne nawet od 2008 r.), można oczekiwać pewnego odreagowania. Największymi ciężarami, które spychają rynki w dół od początku roku i nie pozwalają im zakończyć korekty, są ryzyko monetarne i ryzyko geopolityczne. To pierwsze dotyczy w gruncie rzeczy utraty zaufania do omnipotencji banków centralnych zarówno w USA, jak i w Europie, gdzie zmiana narracji dotyczącej inflacji zaczyna w niebezpieczny sposób przypominać widowiskową woltę przeprowadzoną w ostatnich sześciu miesiącach przez naszą krajową RPP. Drugie ryzyko jest związane z potencjalną agresją Rosji na Ukrainę i jej konsekwencjami na rynkach surowców oraz finansowym.
Oba te problemy nie powinny jednak trzymać inwestorów w szachu zbyt długo (tygodnie, a nie miesiące). Wszyscy licytują się dziś w prognozowaniu liczby podwyżek stóp procentowych, które jeszcze w tym roku zaserwuje Fed. Z trzech, które jeszcze pod koniec ubiegłego roku zakładał rynek, dziś jesteśmy pewni już siedmiu. Oznacza to wzrost kosztu pieniądza na każdym zaplanowanym na ten rok posiedzeniu amerykańskich władz monetarnych. Doszło nawet do tego, że spekulowano o nadzwyczajnej, interwencyjnej podwyżce w obliczu wyższego niż spodziewany styczniowego odczytu inflacji w USA. Co więcej, prawdopodobieństwo wzrostu stóp procentowych o 50 pkt baz. na marcowym posiedzeniu Fed (co do niedawna ocierało się o herezję) rośnie z dnia na dzień i można już je niemal zamienić na pewność. Może się okazać, że do połowy marca rynek zdąży już wycenić w krzywej dochodowości praktycznie wszystkie ruchy, jakie nawet najbardziej jastrzębi członkowie Komitetu Otwartego Rynku braliby w tym roku pod uwagę, zanim jeszcze Fed wykona pierwszy krok.