Do pozbywania się złotego zachęcały też obawy o stabilność finansową Hiszpanii i Portugalii, a przede wszystkim doniesienia, że nasz deficyt finansów publicznych w 2010 r. mógł sięgnąć 8,2–8,5 proc. PKB, podczas gdy resort finansów zapowiadał, że wyniesie 7,9 proc. W konsekwencji w południe za euro trzeba było płacić 3,91 zł, a za dolara 3,03 zł.

W drugiej części dnia sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Gracze zaczęli skupować naszą walutę, bo Jacek Rostowski, minister finansów, oświadczył, że deficyt budżetowy w ubiegłym roku wyniósł mniej niż 45 mld zł wobec zapisanych w budżecie 52 mld zł. Z kolei deficyt finansów w 2010 r. wyniósł zapowiadane 7,9 proc. Rostowski zapowiedział ponadto, że w tym roku spadnie o połowę, a w 2012 r. ma być poniżej 3 proc. PKB. Po południu za wspólną walutę płacono już mniej niż 3,9 zł. Dolar amerykański kosztował 3,01 zł.

Na rynku międzybankowym inwestorzy kolejny dzień z rzędu pozbywali się polskich papierów dłużnych w reakcji na spodziewaną podwyżkę stóp procentowych. Oprocentowanie obligacji dziesięcioletnich pod koniec poniedziałkowych notowań sięgało już 6,23 proc. (w piątek było to 6,18 proc.). Rentowność papierów pięcioletnich wynosiła 5,66 proc., a dwuletnich 5 proc.