Podstawowym problemem wielu notowanych na NewConnect spółek jest ich problematyczna jakość, mała wiarygodność, niski poziom komunikacji z rynkiem i wynikające z tego problemy np. z płynnością. Nie wszystkiemu da się zapobiec, ale to dobrze, że krok po kroku, nawet gdyby te kroczki miały być małe, giełda robi porządek.
Pierwsza zmiana polega na konieczności początkowego wydłużenia współpracy z autoryzowanym doradcą z roku do trzech lat. Druga zmiana jest dosyć ciekawa, gdyż zwiększa poziom maksymalnej kary, jaką można nakładać na spółki z 20 do 50 tysięcy złotych. Wszystko jest OK – z jednej strony to powinien być dosyć duży straszak względem spółek, które nierzetelnie podchodzą np. do raportowania wyników, z drugiej jednak jest to kara nakładana de facto na akcjonariuszy spółki. Przydałby się mechanizm, w którym kary można by nakładać bezpośrednio na członków zarządu danych spółek, którzy są osobiście odpowiedzialni za zaniedbania.
Najważniejsza wprowadzana zmiana to lekarstwo na chorobę, która objawia się tym, że w ofercie prywatnej (private placement) brało udział kilku inwestorów (i to dosłownie kilku: dwóch-trzech), a następnie spółka była wprowadzana do obrotu. Powodowało to prawie kompletny brak płynności w takiej spółce już od samego początku. Nic dziwnego, nawet gdyby w ofercie prywatnej wzięła udział maksymalna liczba 99 inwestorów, to i tak obrót byłby utrudniony, a co dopiero gdy w takiej ofercie biorą udział np. 3 osoby.
Wprowadzany zapis brzmi następująco:
„Co najmniej 15 proc. akcji objętych wnioskiem o wprowadzenie do obrotu po raz pierwszy powinno znajdować się w posiadaniu co najmniej 10 akcjonariuszy, z których każdy posiada nie więcej niż 5 proc. ogólnej liczby głosów na walnym zgromadzeniu, a także nie jest podmiotem powiązanym z emitentem".