Skuteczne inwestowanie samo w sobie nie jest prostym zadaniem. Sprawa dodatkowo się komplikuje, kiedy ograniczamy się tylko do rodzimego parkietu, gdzie – pomijając epizod związany z pandemicznym odbiciem – w ostatnich latach próżno szukać śladów hossy.
Jest to szczególnie bolesne, jeśli zestawi się naszą giełdę z największymi światowymi rynkami. Przez ostatnie lata indeksy amerykańskie pięły się na coraz wyższe poziomy i ustanawiały rekordy. Pozytywnie reagowały na to największe europejskie rynki, ale na naszym parkiecie WIG20 o rekordy nawet się nie otarł.
W tym roku, kiedy sytuacja na światowych rynkach się skomplikowała, nasza giełda jeszcze bardziej razi słabością. Amerykański wskaźnik S&P 500 w ciągu siedmiu miesięcy stracił ok. 15 proc., a WIG20 spadł w tym czasie o ok. 25 proc. W lipcu, kiedy na Wall Street mieliśmy odbicie o ok. 9 proc., na warszawskiej giełdzie wzrost nie przekroczył 2 proc.
Nie dziwi zatem, że coraz więcej polskich inwestorów próbuje swoich sił poza GPW. Za granicą można osiągać wyższe stopy zwrotu, a poza tym są tam nieporównanie większe możliwości zróżnicowania portfela.
– Dywersyfikacja zagraniczna powinna być jednym z głównych celów przy budowie portfela inwestycyjnego. W ten sposób unikamy tzw. efektu home-bias, czyli zbyt dużego udziału aktywów krajowych w porównaniu z ich udziałem w globalnym rynku finansowym – mówi Michał Krajczewski, kierownik zespołu doradztwa inwestycyjnego w BM BNP Paribas.